Dodany: 29.04.2012 00:33|Autor: Pok

Antyutopia od podstaw


Aleksander Sołżenicyn (1918–2008) zostawił po sobie wielki spadek literacki, a „Archipelag GUŁag” uznawany jest za jego największe osiągnięcie, bo choć ukazało się mnóstwo pozycji z literatury obozowej, „Archipelag...” pod wieloma względami jest wyjątkowy. To ogromne dzieło składa się z 3 tomów i liczy łącznie ponad 1700 stron! Opisuje nie jedno życie, nie jeden obóz, a czterdziestoletni okres prześladowań i represji. W dodatku nie skupia się na samych łagrach, a rozszerza pole zainteresowań na cały system sowieckiej działalności.

Wydaje się, że każdy dobrze zdaje sobie dzisiaj sprawę z terroru, jaki panował w ZSRR za Stalina, wie, ile osób zsyłano na najdalsze krańce Syberii, ile niewinnych ofiar musiało pracować morderczo, w okropnym mrozie, po kilkanaście godzin, w łachmanach, cierpiąc głód, będąc przy tym pod stałą obserwacją zarówno ze strony strażników, jak i kapusiów zdolnych donieść bez wahania na współwięźnia za kromkę chleba. Przed lekturą „Archipelagu...” też miałem wrażenie, że dobrze sobie z tego wszystkiego zdawałem sprawę. A jednak...

Aby w pełni uzmysłowić czytelnikowi skalę opisywanych działań, Sołżenicyn prowadzi swoją opowieść przez wszystkie istotne elementy systemu. Zaczyna od „łapanki”, dobitniej, znacznie bardziej szczegółowo przedstawiając to, o czym pisał np. Kapuściński w „Imperium”. I to jest właśnie charakterystyczna cecha stylu tego autora. Zawsze stara się opisywać wszystko niezwykle dokładnie, nie pomijając nawet najdrobniejszych detali, wykorzystuje każdą informację, nie szczędzi nazwisk i ostrych, często wyjątkowo cynicznych sformułowań. A jednak nie krytykuje bezpodstawnie, nie jest gołosłowny, zawsze stara się patrzeć obiektywnie, obszernie argumentując każdy swój wywód.

Sporo miejsca poświęca wczesnemu komunizmowi – rządom Lenina, uzmysławiając nam, że obarczanie Stalina całą odpowiedzialnością nie jest do końca uzasadnione. Wszystkie późniejsze objawy chorej, wyniszczającej własny naród działalności były efektem spaczonego ustroju. Już za Lenina wprowadzono większość rozporządzeń, Stalin jedynie udoskonalił to i owo, tworząc jeszcze bliższą ideału machinę samonapędzającego się terroru i degradacji moralnej.

Porewolucyjny ład opierał się przede wszystkim na bezwzględności, braku godności, wzajemnym donosicielstwie, nieufności i stałym poczuciu zaszczucia. Utrzymywał się dzięki ewolucyjnej eliminacji jednostek słabych – czyli prawych i z zasadami. Kto był bez sumienia, nie miał oporów moralnych, ten świetnie nadawał się na orędownika nowej wiary. Warto zwrócić uwagę na fakt, że mnóstwo osób święcie wierzyło w socjalistyczne ideały. Bo rzeczywiście, w teorii wiele z nich wygląda obiecująco – równość, wspólny wysiłek, wspólne cele. Problem w tym, iż praktyka wyglądała zupełnie inaczej, a propaganda i cenzura pilnie dbały, by ludzie nie wiedzieli za dużo. Ten, kto wiedział, był szybko usuwany. Osławiona „pięćdziesiątka ósemka” była w stanie ukarać nawet za „podejrzenie” o agitację antysowiecką. Mądre głowy przewidziały każdą możliwość.

Sołżenicyn nie unika porównań do caratu. Zestawia chłopski feudalizm z obozową rzeczywistości. W obydwu przypadkach możemy śmiało mówić o niewolnictwie, lecz skala represji jest zupełnie inna. Komunizm w dodatku wprowadził ścisłą cenzurę i ogromny rygor więzienny. Jak podaje autor w jednym z wyliczeń, liczba kar śmierci po rewolucji październikowej wzrosła ponad dwustukrotnie! (a jedną z przyczyn rewolucji było właśnie oskarżenie cara o masowe egzekucje...). Więźniowie nie tylko byli za caratu lepiej traktowani, ale też liczba pomyłek i nieprawomocnych aresztowań była znacznie mniejsza. Do więzień trafiali w głównej mierze mordercy i złodzieje, zaś po rewolucji nagle odkryto całe masy spiskowców, wrogów ludu i „szkodników”. Na upadek rządów cara miała, paradoksalnie, wpływ zbyt duża wolność, zbyt łagodne traktowanie i zbytnia troska o opinię publiczną. Lenin, Trocki i Stalin dobrze widzieli, że siła człowieka tkwi w wolności, w wolności słowa, poglądów i przekonań. I szybko zadbali o to, by tę wolność drastycznie ograniczyć.

Trzeba przy tym wszystkim zwrócić uwagę na fakt, że „Archipelag...” nie jest nudnym opracowaniem, a bardzo ciekawą lekturą. Sołżenicyn często opowiada o własnych losach – za co go skazano, gdzie siedział, co robił, by przetrwać, kogo spotkał etc. A opowiada zawsze z przejęciem, emocjonalnie, wkładając uczucia w każde zdanie. Nie brakuje mu też samokrytycyzmu. Po latach dopiero dostrzegł, że będąc oficerem, sam zachowywał się wyniośle i z pogardą. Nie pisze, rzecz jasna, tylko o sobie. Po wydaniu „Jednego dnia Iwana Denisowicza” otrzymał wiele listów od byłych więźniów, a z mnóstwem z nich spotkał się osobiście. Pozwoliło mu to stworzyć coś na kształt łagrowej kroniki dziejów. Ma się wrażenie, jakby każdy aspekt potraktował z ogromną uwagą i troską (i stąd po części wynika rozmiar utworu). Książka napisana jest znakomitym, częstokroć chwytającym za serce stylem (np. moment, gdy autor cytuje własne wiersze, napisane podczas pobytu w jednym z obozów). Talentu literackiego na pewno nie można Sołżenicynowi odmówić.

Bardzo spodobało mi się słownictwo, jakiego pisarz użył w swym dziele. Mianowicie wiele razy spotkamy takie wyrazy, jak: knajak, zek, dycha, ćwiartka, małolatek. Ta leksyka niezwykle pomaga zrozumieć związki łączące skazanych. Język łagrowy jest pełen ironii i np. niewinnie brzmiące słowo „ćwiartka” oznacza nie co innego, jak 25-letni wyrok, czyli powszechny po II wojnie światowej wymiar kary. Dzisiaj takim wyrokiem karze się najcięższe przestępstwa. Ale to w końcu były inne czasy i inny świat, a apetyt Stalina był wiecznie nienasycony. I jakoś trzeba było zapełniać obozy nową siłą roboczą, tym bardziej, że zimą śmiertelność dochodziła do 1% więźniów dziennie. Jeśli w jednej jednostce karnej było na przykład 10 000 jeńców, to rachunek jest prosty.

O „Archipelagu...” można by pisać długo. Nie wspomniałem przecież nic komórkach więziennych, w których za prycze służyły deski, roiło się od pluskiew,dochodziło do takich sytuacji, że w pomieszczeniu przeznaczonym dla dwudziestu osób musiało się pomieścić trzysta. Nie wspomniałem o podróży na miejsce zesłania, stłaczaniu ludzi w wagonach dla bydła. Nie wspomniałem o głodowych racjach, wynoszących nieraz trzysta gram chleba dziennie. Nie wspomniałem o służbie sanitarnej, która zamiast pomocy oferowała tylko pogardę. Nie wspomniałem o wykorzystywaniu kobiet przez strażników i nadzorców. Nie wspomniałem o wielu rzeczach. A są to rzeczy niełatwe, z których jednak powinno się zdawać sobie sprawę.

Dzisiaj mówi się głównie o działaniach nazistów i o niemieckich obozach koncentracyjnych, zapominając, że prawdziwy terror zaczął się dużo wcześniej, że gdzieś na krańcu świata ginęły miliony, i to już w latach dwudziestych i trzydziestych. Najgorsza jest niewiedza i nieuświadomienie. Nawet obecnie mało kto naprawdę zdaje sobie sprawę z ogromu cierpień, jakich w pierwszej połowie XX wieku doświadczali ludzie w mroźnych czeluściach ZSRR.

Sołżenicyn stworzył dzieło, które znać powinien każdy. Pozwala nam ono uzmysłowić sobie, że antyutopie nie są czczym wymysłem wybujałej wyobraźni znudzonych literatów, a rzeczywistym zagrożeniem. Jeśli coś raz miało miejsce w dziejach, może zdarzyć się ponownie. Ta przestroga powinna być stałym elementem edukacji. Ludzka natura bywa okrutna, i musimy sobie w pełni uświadomić ten fakt, bo tylko będąc świadomymi zagrożeń, jesteśmy w stanie się przed nimi bronić.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3221
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: