Dodany: 28.08.2007 18:22|Autor: dot59
Trzeba kochać, trzeba wierzyć
Książkę tę wybrałam spośród bibliotecznych nowości zupełnym przypadkiem, nie wiedząc o niej nic, głównie dlatego, że od pewnego czasu czuję pociąg do literatury francuskiej, której – przynajmniej tej najnowszej – wydaje się u nas jakoś niewiele, a już na pewno nie otacza jej taki rozgłos, jak anglojęzycznej. Toteż i nazwisko autora zupełnie nic mi nie mówiło, choć z notki redakcyjnej wynikało, że wcześniej wydano w polskim przekładzie inną jego książkę.
Sama „Zimowa róża” okazała się strzałem w dziesiątkę. O ile dostrzegą ją jacyś recenzenci, nieuniknione będą porównania z „Oskarem i panią Różą” Schmitta, i nie bez racji, bo obie te powieści łączy podobieństwo głównych bohaterów - obaj są małymi chłopcami, dotkniętymi ciężką, potencjalnie śmiertelną chorobą – i porcja życiowej mądrości, której dostarcza im ktoś z pokolenia schodzącego już ze sceny. Ale na tym analogie się kończą. Oskarowi Schmitta zostało tylko kilka dni, w czasie których musi przejść przyspieszony kurs życia i umierania pod kierunkiem zupełnie obcej osoby; Sebastien Signola jest dopiero na początku długiej i bolesnej walki z chorobą, i ma to szczęście, że sam sobie może wybrać sojuszników.
W zapomnianej wiosce u stóp płaskowyżu Cahors mieszkają jego dziadkowie, u których spędził kiedyś najwspanialsze wakacje życia; chłopiec niezłomnie wierzy, że to właśnie oni – nie wiecznie zagoniona i zafrasowana matka, ani tym bardziej ojciec, którego cały wkład w wychowanie syna ograniczył się do zabrania go w parę egzotycznych podróży i skończył się definitywnie z chwilą rozwodu – są w stanie pomóc mu wyzdrowieć. Czy rzeczywiście gderliwa Cyprienne, która wydaje się nie znać ani jednego cieplejszego słowa, a za panaceum na wszystkie problemy uważa zdrowy wiejski wikt, i dobroduszny dziwak Auguste, wierzący w moc leczniczych ziół, zdołają pomóc wnukowi, choć jego szansa na wyleczenie systematycznie maleje, aż w końcu staje się tak niewielka, „jakby szukało się kwiatów w śniegu”[1]? Przekonają się o tym ci, których - tak jak mnie - wciągnie bez reszty ta prosta, bezpretensjonalna i wzruszająca opowieść o wierze, nadziei i miłości, a także o potrzebie ocalenia znikających światów naszego dzieciństwa, tych miejsc, gdzie człowiek żyje zgodnie z rytmem natury, uczy się odczytywać jej język i bez słów rozumieć drugiego człowieka.
Ktoś, kto widział życie i zamieranie wioski takiej jak Millac – we Francji, w Polsce, gdziekolwiek – tak bardzo rozumie tych starych ludzi, u których „uśpione echa, jakby wywołane z przeszłości”[2] sprawiają, że „z głębi ich pamięci wznosi się rozpaczliwa fala szczęścia, doprowadzająca ich niemal do łez”[3], i tak bardzo podziwia młodych, którzy decydują się tam żyć na przekór faktom...
Prosty, obrazowy język i uniwersalność poruszanych zagadnień powodują, że po tę książkę może sięgnąć rówieśnik i głównego bohatera (zakładając oczywiście, że należy do dzieci czytających coś więcej niż komiksy z Kaczorem Donaldem), i jego babki czy dziadka.
Uważnemu czytelnikowi rzuci się zapewne w oczy jedna niezgodność chronologiczna: zgodnie z wymienioną w tekście datą nieszczęścia Sebastiena zaczynają się „dziesiątego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku”[4], podczas gdy z kolejnych dat znajdujących się w epilogu wynika jednoznacznie, że musiało chodzić o rok 1989. Być może to tylko mechaniczna omyłka autora lub tłumacza. Ale nie ma to najmniejszego znaczenia dla odbioru całości, który – przynajmniej jeśli chodzi o mnie – jest jednoznacznie pozytywny.
_ _ _
[1] Christian Signol, „Zimowa róża”, przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, wyd. Świat Książki, Warszawa 2007, s. 184.
[2] Tamże, s. 58.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 10.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.