Dodany: 31.08.2007 18:32|Autor: dot59
Merde!, czyli jak Anglik Francuzów obsmarowuje...
Od czasu ukazania się książki Clarke’a natrafiłam na tyleż o niej opinii pochlebnych czy zgoła entuzjastycznych, co mało zachęcających; rozbieżność nie była wprawdzie aż tak ogromna, jak w przypadku światowych hitów w rodzaju „Kodu Leonarda da Vinci” czy „Alchemika”, niemniej jednak intrygująca. Postanowiłam na własne oczy sprawdzić, co to takiego.
Posiadanie umownego „przyrządu pomiarowego” w postaci zachowanych w pamięci wrażeń z lektury prowansalskiej epopei Mayle’a nieco wyostrzyło moje spojrzenie na temat pn. „Brytyjczyk we Francji”, a zarazem podwyższyło oczekiwania wobec autora, eksploatującego ów motyw po raz wtóry. Oczywiście, były pewne różnice w jego ujęciu: tam doświadczony dziennikarz po przejściach szukał spokoju i zapomnienia na francuskiej prowincji, tu młody wilk biznesu przybył do stolicy z niezwykłej wagi misją nauczenia Francuzów picia herbaty; tamta była autobiograficzną gawędą z wątkami humorystycznymi, może nieco podkoloryzowaną i wygładzoną, ale i tak prawdziwą – ta jest fikcją literacką, wyraźnie obliczoną na rozbawienie czytelnika.
Nie te różnice jednak stanowią o odmienności wrażenia wywartego na mnie przez obydwie książki – ale przede wszystkim rodzaj i obfitość serwowanego czytelnikowi humoru. Wiadomo, że ten w wydaniu angielskim jest niezwykle specyficzny, i są ludzie, których bawi do granic upojenia, są kompletnie niepojmujący, na czym rzecz polega, jak też i tacy, którzy pomimo zrozumienia jego istoty nie potrafią dostrzec w nim niczego szczególnie śmiesznego. Ja sama plasuję się gdzieś na styku grupy drugiej i trzeciej; do Mayle’a swego czasu podchodziłam z pewną rezerwą, ale jego z lekka sfrancuziały dowcip okazał się całkiem strawny – i tego samego spodziewałam się po Clarke’u. Niestety, różnica smaku między nimi jest mniej więcej taka, jak między francuską zupą ze świeżych pomidorów i bazylii a stołówkową „pomidorówką” ze skwaśniałego koncentratu z grudami zwarzonej śmietany. Humor Clarke’a jest dość toporny, żeby nie powiedzieć: prostacki, bawiący się głównie skojarzeniami toaletowymi i seksualnymi. Chwilami miałam wrażenie, że w skórę Paula Westa, bohatera powieści, wcielił się ów słynny wojak z kawału o białej chusteczce, któremu „się wszystko z p......eniem kojarzy”. Młody Anglik sypie bowiem jak z rękawa „dowcipnymi” powiedzonkami w stylu: „W razie epidemii opryszczki trzeba by tu pewnie nosić kondom na głowie”[1]; „Zostawiła mnie w damskiej toalecie samego, z bezsensownym wzwodem. Całe szczęście, że twardziel to stan ulegający biodegradacji”[2]; „Tylko Francuzi potrafią czerpać fizyczną rozkosz ze słuchania siebie samych. Seks oralny w wykonaniu własnym”[3]; „długi pomarszczony dodatek zwisający z mojego wacusia z pewnością nie był groteskowo rozciągniętym napletkiem”[4]; „czułem się, jakbym uprawiał seks oralny z masłem kakaowym”[5]; jeśli ktoś woli, do wyboru są i aluzje do przeciwnej strony dolnego odcinka tułowia: „wyglądał po prostu, jakby pierdział”[6]; gdy poszedłem do toalety, nastąpiła maziowata eksplozja”[7], itp. itd.
To, plus zajmujące około ¼ całości tasiemcowe opisy flirtowania z jedną panienką, spółkowania z drugą i trzecią oraz „masażu klejnotów rodzinnych, uskutecznianego przez transwestytę”[8], w zupełności wystarcza, by skutecznie zaćmić rzeczywiście zabawne próby językowych konfrontacji przybysza z tubylcami, analizy ich wzajemnych przekonań o narodowych zwyczajach „tych drugich” czy porównywania specjalności kuchni. Nie przysparza też wdzięku całości sposób opisywania poszczególnych postaci, stanowiący coś w rodzaju komunikatu: „chciałem o nich napisać coś dobrego, ale cóż ja poradzę, że każdy Francuz to albo dureń, albo leń, albo cyniczny oszust, albo zarozumialec, a prawie każda Francuzka to nimfomanka?”. Cytowany na okładce recenzent „Guardiana” pisze, że „Merde” to „męska wersja »Dziennika Bridget Jones«”[9]; nie da się ukryć, że podobieństwo istotnie jest spore - tyle że powieść Fielding jest paszkwilem na pewien określony gatunek kobiecej osobowości, zaś powieść Clarke’a stawia w niepochlebnym świetle cały naród – i wyjątkowo nieprzekonująco brzmią jego zapewnienia, że zna „wielu Francuzów, którzy wcale nie są obłudni, nieudolni, nietolerancyjni, perwersyjni (...)”[10].
Do końca dobrnęłam dla zasady, ale na kontynuację losów Westa w Paryżu już się raczej nie skuszę.
_ _ _
[1] Stephen Clarke, „Merde! Rok w Paryżu”, przeł. Agnieszka B. Ciepłowska, WAB, Warszawa 2006, s. 12.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 87.
[4] Tamże, s. 99.
[5] Tamże, s. 122.
[6] Tamże, s. 270.
[7] Tamże, s. 295.
[8] Tamże, s. 256.
[9] Tamże, III strona okładki.
[10] Tamże.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.