Zakochany Remarque
Poznali się w Wenecji w 1937 roku. W restauracji Lido. Remarque podszedł do stolika, przy którym siedziała Marlena, przedstawił się... i tak to się zaczęło. Burzliwy romans trwał kilka tygodni, po czym Marlena wyjechała do Stanów, a zakochany Remarque wyżywał się w egzaltowanych i pompatycznych listach. I tak już było przez większą część ich znajomości. Ona w Ameryce, on w Europie i listy, w których rozgrywał się cały romans.
„...życie bez ciebie nie jest prawdziwym życiem! To gra cieni...”[1] - pisze Remarque. I takie też były jego listy. Nieprawdziwe, jak gra cieni. Wyimaginowane i wyolbrzymione. Tak jak wyimaginowana i wyolbrzymiona była jego miłość. Remarque był zakochany w swojej tęsknocie i w swoim cierpieniu. „Czy życie pozbawione tęsknoty nie jest tylko ślepym biegiem lat?”[2]. Marlena była dla niego obrazkiem, do którego się modlił. Niebiańską istotą, do której wzdychał i dla której tworzył miłosne peany, a która istniała tylko w jego wyobraźni. Prawdziwa Marlena, kobieta z krwi i kości, w niczym nie przypominała tego ideału, z czego Remarque zdawał sobie sprawę, gdzieś tam w głębiach swej podświadomości. Ale skrzętnie omijał prawdę, bo zbyt głęboko wczuł się w rolę tęskniącego kochanka. Postać prawdziwej Marleny zostanie uwieczniona w powieści „Łuk triumfalny”. A swoje opętanie Remarque podsumuje później (1944 r.) w liście do Almy Mahler-Werfel: „Czy czułaś się kiedyś zażenowana sobą z tego powodu, że potraktowałaś poważnie kogoś, kto niczym się nie różni od ładnej dziewki, że nie mogłaś się przemóc, by mu o tym powiedzieć, bo wolałaś być jeszcze jakiś czas nawet zbyt miła, chociaż chciało ci się rzygać?”[3]. No właśnie. Chciało mu się rzygać, gdy schodził z obłoków i trzeźwo patrzył na swą oblubienicę, ale ukochanie tragicznego uczucia kazało mu kontynuować tę pieśń trubadura.
Czy listy Remarque’a są piękne? Prawdopodobnie tak - dla kogoś, kto lubi poezję miłosną i kogo nie zrażą po stokroć powtarzane epitety typu: najdroższa, słodka, płomienna, moja małpko, pumo itp. Ja szukałam w tych listach prawdziwego człowieka i epoki, w której żył. Znalazłam zaś zaślepionego miłością lunatyka i tęskne gruchanie powtarzane w kółko, do znudzenia. Chyba jestem zbyt mało romantyczna na to, by zachwycać się tęsknotą i uwielbieniem, gdy są jedyną treścią czytanej przeze mnie pozycji. Kiedy Remarque schodzi z obłoków i oprócz miłosnej paplaniny wplata trochę faktów z życia, kiedy mówi o tym, co go boli i porusza, jak choroba ojca czy śmierć ukochanego psa, wtedy jego listy nabierają koloru, robią się naprawdę ciekawe. Niestety, na krótko.
Listy Remarque’a oceniam na 3 za poetycki język, za metafory, za rzadkie powroty z wyimaginowanego świata do żywych ludzi i ich spraw. Inaczej moja ocena byłaby niższa. Za to, że są one o niczym, że nie ma w nich codziennego życia ani przemyśleń, ani nawet komentarzy na temat sytuacji politycznej w Europie, choć pisane są w okresie przed wybuchem i w czasie trwania drugiej wojny światowej. To zbiór hymnów pochwalnych na cześć Marleny. Takimi listami można zagłaskać czytelnika na śmierć. Odbiorcę prawdopodobnie też. Zwłaszcza gdy jest nim pragmatyczna i chłodna Marlena Dietrich, której droższa była „poezja kuchni od prozy sypialni”[4].
---
[1] Erich Maria Remarque, „Powiedz, że mnie kochasz. Listy Remarque’a do Marleny Dietrich”, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2002, s. 40.
[2] Tamże, s. 50.
[3] Werner Fuld, „Wprowadzenie”, w: Erich Maria Remarque, dz. cyt., s. 18.
[4] Tamże, s. 13.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.