Finalna rozpierducha
Tam... jest kosmos. Za tym sufitem. I tam, w kosmosie, na dalekiej planecie, czterech potężnych, wyplutych przez gwiazdy Czyniących szykuje się do wojny. Nadciąga bitwa, która odmieni oblicze ziemi. Tamtej ziemi. Chyba nie sądziliście, że może stać się inaczej?
Zaczyna się widowiskowo, od Grzędowiczowskiego kopa w czułe miejsca rozpalonego siedmioletnim wyczekiwaniem czytelnika. Pierwsze czterdzieści stron to efektowna nawalanka w zimowej scenerii. W rolach głównych Nitj'sefnaar - wyspecjalizowane komando Ulfa do zadań specjalnych oraz szwadron Ludzi Węży - bezlitosne kreatury van Dykena. Śnieg wali po oczach, w powietrzu świszczą strzały, słychać jęki wyrzynających się przeciwników, gdzieś w środku stoi Czyniący, gdzieś w zaspie tkwi sarkofag z uwięzioną Passionarią... Chwila. Co tu się, kurde, na dobrą sprawę dzieje? Jaki, motyla noga, wąż? Filar w czerep oberwał? Filar? Kto to w ogóle jest Filar?
No, dobra, już nie przesadzajmy. Pewne rzeczy po tylu latach jeszcze pamiętałem. Ale tylko te najważniejsze. Czwarty tom wrzuca nas bez jakiegokolwiek przygotowania w wir akcji dokładnie tam, gdzie skończył się tom trzeci. Nie ma zlituj się. Nie ma żadnego "previously in »Pan Lodowego Ogrodu«". Dlatego znów zrobiłem to, co należy, czyli przerwałem lekturę po kilku pierwszych stronach i sięgnąłem na zakurzoną półkę po tom 3. Bach. Wsiąkam. Dwa wieczory z głowy i wracamy do blisko dziewięćsetstronicowego tomiszcza. Dopiero teraz lektura nabiera smaku.
Dwa miesiące temu, w Katowicach, celowałem w Grzędowicza na targach książki. Nie miał żadnych szans, mimo że ubrany był w jakiś rodzaj wojskowego stroju maskującego i dla niepoznaki przyjechał godzinę później, niż zaplanowano. Superszybka migawka cyfrowej lustrzanki nikomu nie daje szans. Na naprędce zorganizowanej konferencji, w towarzystwie żony, po raz kolejny potwierdzał to, co słyszeliśmy od pół roku: czwarty tom "Pana Lodowego Ogrodu" już gotowy.
- Tak, to na pewno tom ostatni.
- Tak, definitywnie.
- Nie, nie powiem, jak się kończy.
- Tak, dalej będę pisał książki.
Oj tam, nie pchałem się po autograf. Co nie znaczy, że go nie mam. Fabryka Słów umiejętnie podkręcała atmosferę przed premierą "Pana Lodowego Ogrodu" 4, zaplanowaną na 30. listopada 2012. Najpierw pojawiło się nowe wydanie poprzednich tomów: przepiękne okładki wyczarowane przez Piotra Cieślińskiego, oprawa zintegrowana. Przedsprzedaż, fanpejdż na Facebooku, sneak peak ilustracji i pierwsze kartki prosto z redakcyjnych monitorów. A potem, w dniu premiery, wielka akcja w salonach Inmedio - dla pierwszego klienta książka z autografem, dla pięciu następnych - plakaty. Wielkie i śliczne obiekty pożądania.
Miałem pecha. Mimo że przyjechałem do saloniku w moim mieście późnym popołudniem, skuszony wyjątkowo przyzwoitą - w stosunku do okładkowej - ceną książki, plakatu nie dostałem. Okazało się, że byłem pierwszy. Grzędowicz zapaskudził mi własnoręcznym bohomazem pierwszą stronę grubego tomiszcza. Widząc moją smętną minę, miła pani zza lady zaproponowała, abym kupił drugi egzemplarz książki i plakacik się znajdzie. Nie, nie zwariowałem do reszty. Te 38 zeta wystarczająco bije po kieszeni. Wcisnąłem książkę pod pachę, wróciłem do domu. Resztę plus minus już znacie.
Bach, znaczy się. I wsiąkłem.
"Kiełkujący bunt w Kawernach, rosnąca w siłę dziwaczna obłąkana armia van Dykena, otoczona fanatycznymi wyznawcami Freihoff w swoim pustynnym imperium półtora tysiąca kilometrów od Lodowego Ogrodu, zima, oblężony Dom Ognia, zaginiony człowiek Filara, Sylfana […] Usiłuję to wszystko poukładać. Nie szkolono mnie do strategii na skalę globalną. Przysłali mnie, żebym przeprowadził drobną, chirurgiczną operację. Odnalazł kilkoro zaginionych Ziemian, odbił ich z jakiś piwnic albo z otoczonych drewnianą palisadą leśnych fortów, zatarł ślady i posprzątał, a potem zaprowadzi personel do punktu ewakuacyjnego na Pustkowiach Trwogi, jak stadko owiec, odpalił radiolatarnię i poczekał na prom. Szybko, łatwo i dyskretnie.
SNAFU…
Tak mawiano od dwóch wieków w wojsku. Situation Normal – All Fucked Up.
[…] Taki kryptonim powinna mieć moja operacja.
[…] To mówiłem ja, Nitj’sefni. Łubu-dubu"*.
Na zakończenie opowieści o dzielnym, jednoosobowym teamie ratunkowym czekałem z niecierpliwością od 2005 roku. Mimo setki książek, które przeczytałem w międzyczasie, mimo upływu czasu. Trudno mnie omamić byle czym. Pewnie dzisiaj sporo książek, o których pisałem i które oceniałem, oceniłbym inaczej. Z innej perspektywy. Przez pryzmat kilkunastu lat doświadczenia i trzydziestu lat nieustannego kontaktu ze słowem pisanym. Najprawdopodobniej psioczyłbym, wytykał błędy i zastanawiał się, jak takie nieporadne wypociny mogły mi się kiedyś podobać. Taką książką nie jest "Pan Lodowego Ogrodu". Tetralogia Grzędowicza to jedna z najlepszych powieści s.f., jakie miałem okazję czytać w życiu. Ścisła czołówka. Absolutny must have każdego, kto uważa się za wielbiciela fantastyki. Kanon polskiej literatury s.f.
Wiem, czego najbardziej boją się czytelnicy ostatniego tomu "Pana Lodowego Ogrodu". Że Grzędowiczowi najzwyczajniej w świecie nie stanie. Konkretnie: konceptu nie stanie, mocium panie. No, wiecie, że zabraknie mu pomysłów - szczególnie tego najważniejszego, czyli na spektakularne zakończenie. Krótko mówiąc: czytelnik najbardziej na świecie boi się przysłowiowej bidy z nędzą. Spieszę donieść: fear not, my child. "Pan Lodowego Ogrodu" nadszedł, zmiażdżył i zostawił wypaloną ziemię w głowach wielbicieli. Grzędowicz udowodnił, że pan polskiej fantastyki masowej jest ciągle jeden. To o tyle łatwe, że jedyny sensowny pretendent do tronu - Sapkowski - najwyraźniej zasnął i budzić się nie zamierza, żerując na "Wiedźminie" (na "Trylogii Husyckiej" jakby mniej) i odcinając kupony.
Zaraz się zacznie. Internet to takie fajne, przyjazne miejsce, w którym mieszkają mili ludzie. Ci mili ludzie pewnie zaraz kulturalnie zarzucą mi, że mijam się z prawdą. Bo zakończenie nie zaskakuje. Bo dłużyzny w środku – przecież wycieczkę do podziemi Lodowego Ogrodu moglibyśmy sobie podarować, i po co w ogóle ten Filar wspomina swoje pierwsze dni u Fjollsfinna, skoro, motyla noga, już wiemy, że tam trafił? Że – jak to leciało? – kupa i mielizna. Tak, tak, czytałem większość recenzji. Także te sugerujące: Jarku, wypieprz przynudzanie ze środka powieści, podrasuj końcówkę, zmień kilka nielogiczności i będzie git. My, recenzenci, wiemy lepiej, co winno być w Twojej książce i jak powinna się kończyć.
Zapytam was wszystkich po prostu: kiedy ostatnio czytaliście TAK napisaną powieść s.f./fantasy polskiego autora? Gdzie widzieliście taką dbałość o nastrój, szczegół, język, scenografię, takie plastyczne i widowiskowe walki? Gdzie czytaliście tak sprawnie poprowadzoną historię, przeplataną retrospekcjami, z narracją pierwszo- i trzecioosobową, z punktu widzenia dwóch odmiennych kulturowo osób?
Nie słyszę?
Mało spektakularna końcówka? Przecież to kwestia gustu i oczekiwań. Pewnie ilu ludzi, tyle pomysłów na zakończenie przygody Ulfa na Midgaardzie. Przyznaję: zakończenie nie zwaliło mnie z nóg. I co z tego, skoro przyjemność płynąca z lektury tych wcześniejszych 800 stron skutecznie rekompensuje niedosyt. PRZYJEMOŚĆ. Słowo–klucz. Grzędowicz potrafi pisać jak nikt inny, jest wirtuozem słowa. Dlatego cieszę się, że w czwartym tomie znalazło się miejsce na wspominki Filara z pierwszych tygodni pobytu w Lodowym Ogrodzie (w trzecim wyskoczył na wyspie Fjollsfinna trochę jak diabeł z pudełka). Przyjemność. Dla mnie Grzędowicz mógłby pisać książki telefoniczne – pewnie i tak nie mógłbym oderwać się od lektury. Tutaj równie ważne jak CO jest JAK – widać to na każdym kroku. Przecież sama esencja historii nie jest specjalnie oryginalna: bohater próbuje ratować świat przed zagładą (czy tego chce autor, czy nie, to jednak wyświechtany topos typowej fantasy). Gołym okiem widać, że w takiej opowieści najważniejsze będą dwie kwestie: atrakcyjność świata przedstawionego i sposób, w jaki uratuje go Nitj’sefni. Dlatego właśnie pierwszy tom tej tetralogii jest najlepszy: świat jest cudowny, obcy, dookoła same zagadki i zero odpowiedzi. I ten bohater! Cyfral! Nevermore!
Proszę zwrócić uwagę na sposób, w jaki kreowany jest ten grzędowiczowski świat. Widzicie tu jakieś tandetne, byle jak sklecone dekoracje? Niesztampowy świat fantasy, quasi-średniowiecze, w którym – na szczęście – próżno szukać krasnoludów, elfów i innego tolkienowskiego tałatajstwa. Miks starożytnych, jak najbardziej ziemskich kultur, obserwowany raz z perspektywy współczesnego człowieka, innym razem oczami rdzennego mieszkańca, otwiera pisarzowi nowe możliwości. Machiny wojenne, okręty, broń, style walki, jedzenie, autochtoni, zwierzaki, rośliny, sposób zachowania to efekt konkretnego researchingu historycznego pisarza, efekt przemyślanego działania, które w efekcie ma dać świat spójny i jak najbardziej prawdopodobny. Magiczny, fantastyczny, ale zarazem (para)REALNY - taki, w którym istnieją ograniczenia, więc - na przykład - z ciężaru smoka, wielkości i budowy jego skrzydeł wynika, że nie ma prawa unieść się w powietrze. A sama magia? Ech, przecież Arthur C. Clarke słusznie zauważył (tzw. Trzecie prawo Clarka), że każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nierozróżnialna od magii. Przyznać się, kto z was wie i umie sobie wyobrazić, jak działa telefon komórkowy? Tak czy siak, w "Panu Lodowego Ogrodu" i tak okazuje się, że Pieśni Bogów i technologia mają ze sobą wiele wspólnego…
Grzędowicz, podobnie jak znakomita większość pisarzy parających się fantastyką, wykorzystuje scenerię fantasy, aby uwypuklić problemy jak najbardziej współczesne. Władza deprawuje. Władza absolutna deprawuje absolutnie. Naukowcom trzeba patrzeć na ręce. Inżynieria społeczna to zło. Itd., itp. Żadne wątpliwości moralne Ulfa nie przesłaniają jednak widowiskowej rozpierduchy finałowej, którą serwuje nam autor. I chwała mu za to!
Pewnie, że czuję niedosyt. Brakuje mi jeszcze ze czterystu stron. Chętnie zobaczyłbym przygotowania do wojny oczami czarnych charakterów, szczególnie van Dykena – opowieść być może nabrałaby większej głębi, być może zyskała nieco szarości. U Grzędowicza niestety bohaterowie dzielą się na dobrych i złych, walczących po przeciwnych stronach konfliktu. Niewiele tu szarości i nikt nas nie przekona, że białe jest czarne… tfu! Ulf i Filar grają pierwsze skrzypce – reszta to statyści, efektowne, ale jednak tło. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu
I co z tego, powtarzam, skoro lektura "Pana Lodowego Ogrodu" to czysta przyjemność?
Rozmowa z Krukiem pięknie zamyka cykl i dopowiada to, co do końca mogło być niejasne. Miło, choć to ryzykowany krok, bo czytelnicy rozczarowani konkretami będą psioczyć (jak im tam? mnemosterowalne nanowektory?). Dlatego brawa dla Grzędowicza za odwagę. Do tego kapitalny, zamykający powieść Epilog II, otwierający jednocześnie autorowi - jeśli dobrze się zastanowić nad sensem jednego, dosadnego zdania geologa - furtkę do ewentualnej kontynuacji…
W środku znajdziecie ilustracje Dominika Brońka. Przykro mi, po raz kolejny ich nie kupuję. Są zbyt dosłowne. Zdecydowanie bardziej podobały mi się klimaty zaproponowane przez Daniela Grzeszkiewicza w tomie trzecim czy J. Marka w pierwszych dwóch tomach. Prócz obrazków w czasie lektury natkniecie się na dwie strony, których kolejność zamienił złośliwy chochlik drukarski, oraz drobne błędy redakcyjne, którymi nie warto zawracać sobie głowy.
Co tu dużo mówić: nikt, kto nie czytał poprzednich tomów "Pana Lodowego Ogrodu", nie sięgnie po tom czwarty. Każdy, kto przebrnął przez trzeci, pobiegnie do księgarni i rzuci się na grubą książkę z niecierpliwością, wiedząc z grubsza, czego należy się spodziewać. Grzędowicz jest w fantastycznej formie – pomysłów mu nie zabrakło, technicznie znów zwala z nóg i miażdży. Czy mogło być jeszcze lepiej? Pewnie tak. Jak? Nie wiem.
Jest fragment w czwartym tomie "Pana Lodowego Ogrodu", w którym autor nawiązuje do "Misia" Barei. Pozwalam sobie więc i ja na parafrazę słów Rysia Ochódzkiego i jego ustami podsumuję niniejszą recenzję. Bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki.
"To jest fantastyka na skalę naszych możliwości. Ty wiesz, co my robimy tym »Panem Lodowego Ogrodu«? Tą książką otwieramy oczy niedowiarkom i fantastycznym zaprzańcom. Patrzcie - mówimy - to nasze, przez nas napisane i to nie jest nasze ostatnie słowo".
Oby.
---
* Jarosław Grzędowicz, "Pan Lodowego Ogrodu", tom 4, wyd. Fabryka Słów, 2012, s. 218.
[Recenzję opublikowałem również na swojej stronie internetowej]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.