Zygmunt Miłoszewski - „Uwikłanie”
Wielki Ludwig Wittgenstein ponoć uwielbiał kryminały i ponad wszelką inną literaturę, w tym filozofię, je przedkładał. Skąd to uwielbienie u geniusza nowoczesnej filozofii analitycznej, ponad wszystko precyzję i ścisłość ceniącego? Otóż powieści kryminalne budowane są podług poniekąd „czystych”, powtarzalnych reguł, ścisłych i uniwersalnych konstrukcji fabularnych. Tak ścisłych, że wręcz możliwych do sformalizowania. Te uwodzące w swojej prostocie konstrukcje obudowywane są przez autorów pnączami skomplikowanych okoliczności czasowych, geograficznych, kulturowych, co czyni je niepowtarzalnymi, a jednocześnie uniwersalnymi. To moja hipoteza tłumacząca miłość autora „Traktatu Logiczno-Filozoficznego” do literatury kryminalnej.
Druga powieść Zygmunta Miłoszowskiego, „Uwikłanie” zapewne spodobałaby się Wittgeinsteinowi, bo według takiego właśnie klasycznego planu została zbudowana. Budynek klasztoru wynajmowany przez Cezarego Rudzkiego, psychoterapeutę, staje się świadkiem zbrodni jednego z uczestników niekonwencjonalnej terapii. Czterech podejrzanych, żadnych dowodów. Kto zabił?
Nie zdradzę zakończenia, jeśli napiszę, że nie lokaj. Kamerdyner również nie miał z zabójstwem nic wspólnego. Zalety tej książki nie tkwią bowiem w samej kryminalnej konstrukcji, którą autor mógł zapożyczyć z dziesiątek wcześniejszych powieści tego gatunku. Prawdziwym bohaterem powieści nie jest bowiem prokurator Teodor Szacki, próbujący odkryć zabójcę trzydziestopięcioletni, lekko zniechęcony życiem mąż i ojciec. Prawdziwym bohaterem jest współczesna Warszawa. Poruszając się tropem Szackiego, odwiedzamy znane rejony stolicy, istniejące ulice, urzędy, restauracje, bary z kebabem, parki i skrzyżowania. Dotykamy spraw i problemów znanych każdemu, kto musiał spędzić w stolicy chociaż kilka dni: razem z bohaterem słuchamy „Antyradia”, stojąc w korku w Alejach Jerozolimskich, bo ktoś akurat podłożył bombę na stacji Metra-Centrum. Szukamy miejsca do zaparkowania w rejonie Kruczej, a kiedy już je znajdujemy, „wynajmujemy” człowieka do pilnowania auta za złoty pięćdziesiąt. Robimy zakupy w Carrefourze nad Wileńską. Ilość znanych szczegółów, jakimi w iście barokowym stylu obudowuje Miłoszewski kryminalną intrygę, wzbudza podziw. Jednocześnie autor nie zatraca się w „opisach przyrody” – akcja jest wartka. Książkę połknąłem w ciągu dwóch dni.
Ma się wręcz wrażenie, że Miłoszewski lepiej się czuje w opisywaniu realiów współczesnej stolicy, niż brnąc w trudne śledztwo prowadzone przez prokuratora Szackiego. Czytelnik to wyczuwa: wielokrotnie podczas lektury bardziej interesowało mnie, jak zakończy się romans Szackiego z Moniką Grzelką, dziennikarką „Rzeczpospolitej”, niż to, kto i dlaczego zabił Henryka Telaka. Ciekawsze od śledzenia fabuły są olśniewające opisy stołecznej biblioteki publicznej, hipermarketu przy Głębockiej, wyposażenia mieszkań na warszawskich Bielanach i wielu innych codziennych, ale pod piórem Miłoszowskiego niezmiernie ciekawych, części Warszawy. Cierpi na tym sam bohater, który bywa chwilami nieco nijaki. Ale być może tak miało być: Teodor Szacki to żaden superman, wręcz przeciwnie, to zwykły, nieco zmęczony życiem przedstawiciel klasy średniej. Gdy chodzi o troskę o swoich bohaterów, o ich „mięsistość”, Miłoszewski wypada w każdym razie zdecydowanie gorzej, niż gdy chodzi o miłość do Warszawy.
Choć uprzedzano mnie, że debiut Miłoszewskiego - thriller „Domofon” o tajemniczych trupach w windzie jednego bloku na warszawskich Bielanach – jest lepszy, ja chyba wolę „Uwikłanie”. Miłoszewski to jednak pisarz na wskroś realistyczny i jego prozie zakochanej w Warszawie bardziej jest do twarzy z intrygą opartą na troskach warszawskiego prokuratora niż na quasi-horrorowej, mrocznej opowieści o klątwie sprzed lat, jak to było w „Domofonie”. Tak czy inaczej, jest Zygmunt Miłoszewski mistrzem polskiej literatury współczesnej ostatnich lat.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.