Dodany: 10.01.2013 19:16|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Londyńskie manewry miłosne


Po „Pani Dalloway”, „Falach” i równie doskonałym jak najlepsze jej powieści dzienniku „Chwile wolności” zauroczony czytelnik aż się wzbrania przed sięgnięciem po najwcześniejsze utwory Virginii Woolf – no bo co będzie, jeśli okażą się miałkie i pospolite, burząc w naszej świadomości mit wybitnie utalentowanej twórczyni? A jednak w jej przypadku nie trzeba się tego bać. Debiutancka „Podróż w świat”, choć może jeszcze nie tak kunsztowna jak późniejsze utwory, to autentycznie dobra proza obyczajowo-psychologiczna, zawierająca już wyraźne akcenty krytyki stosunków społecznych w konserwatywnej do bólu ojczyźnie autorki, ze szczególnym podkreśleniem sytuacji kobiet.

Druga w kolejności powieść, „Noc i dzień”, wystylizowana na romansowe qui pro quo, dostarcza kolejnych dowodów na sprawność pióra pisarki i wnikliwość, z jaką potrafiła obserwowane w swoim środowisku zachowanie tego czy innego człowieka przetwarzać na kapitalne studium psychologiczne.

Oto Londyn z pierwszych lat XX wieku. I pięcioro młodych ludzi.

Katharine Hilbery pochodzi z zamożnej rodziny, w której od kilku pokoleń pojawiali się sami wysocy urzędnicy państwowi, oficerowie, prawnicy i na dodatek jeden słynny poeta, dziadek Katharine. Dziewczyna pomaga matce w tworzeniu biografii wybitnego przodka, lecz sama literatury nie cierpi – marzy o studiowaniu matematyki i astronomii, o opisywaniu życia za pomocą cyfr i wzorów. Cóż jednak z tego, skoro jej przeznaczeniem jest zostać ŻONĄ?

William Rodney, jak na poetę przystało, jest nieco ekscentryczny i nadwrażliwy. Taki człowiek winien mieć żonę, która zadba o prozaiczną stronę życia, a najlepiej byłoby, gdyby jeszcze do tego kochała i rozumiała poezję. Czy jednak warto czekać na ideał, skoro w zasięgu ręki jest ktoś, kogo małżeństwo z literatem zapewne uszczęśliwi?

Cassandra Otway nie marzy o londyńskich salonach; jako córka emerytowanego wojskowego obarczonego licznym potomstwem i dysponującego zgoła niewielkim dochodem nie bardzo też może liczyć na korzystny mariaż. Korzysta więc z życia, jak może, zajmując się licznymi i raczej niekosztownymi hobby – „a to (…) socjalizm, a to jedwabniki, a to muzyka”[1].

Ralph Denham, dobiegający trzydziestki potomek zubożałej wielodzietnej rodziny kupieckiej, dzięki pracy w kancelarii prawnej utrzymuje budżet domowy na znośnym poziomie, lecz wciąż dręczy go kompleks niższości wobec tych zamożniejszych rówieśników, którzy jeśli pracują, to dlatego, że chcą, a nie dlatego, że muszą.

Mary Datchet, córka wiejskiego pastora, zdecydowała się na samodzielną egzystencję w stolicy, gdzie pracuje jako sekretarka w organizacji sufrażystek. Żyje skromnie, lecz jest w pełni niezależna i może sobie pozwolić na organizowanie spotkań towarzyskich, poświęconych literaturze i innym rodzajom sztuk. A oprócz tego w skrytości ducha liczy na to, że jej przyjacielskie relacje z pewnym miłym młodzieńcem rozwiną się w odpowiednim kierunku…

Los sprawia, że Ralph trafia na przyjęcie do domu redaktora czasopisma prawniczego, w którym publikuje artykuły, a po jakimś czasie do posiadłości Otwayów zjeżdżają londyńscy krewni w towarzystwie przyjaciela rodziny. Te dwa pozornie błahe wydarzenia dają początek komplikacjom mogącym posłużyć za kanwę niezłej farsy. X bezgranicznie kocha Y; Y niespodziewanie obdarza uczuciem Z, lecz nie śmie tego ujawnić, by nie skrzywdzić X i nie zbłaźnić się przed Z; Z jest na najlepszej drodze, by uwikłać się w małżeństwo z rozsądku z V, V zaś nagle dochodzi do wniosku, że szczęście może osiągnąć raczej z Q, lecz jak tu się wycofać z danej obietnicy?

Kto z bohaterów kryje się pod poszczególnymi inicjałami i jak rozwiąże się ten uczuciowy węzeł gordyjski, czytelnik sam dociecze w trakcie lektury. Dla nas jednak ważniejsze jest, że te manewry miłosne są jedynie tłem dla ukazania postaw ówczesnych dwudziestoparolatków i ich otoczenia, a przy okazji dla skrytykowania pewnych stosunków panujących w bardziej uprzywilejowanych warstwach brytyjskiego społeczeństwa tudzież postawienia paru ważnych pytań. Kiedy się dobrze zastanowimy, dojdziemy do wniosku, że choć po upływie wieku dają się zauważyć dość drastyczne zmiany w naszej obyczajowości, przynajmniej część z tych uwag i pytań pozostaje nadal aktualna. Bo przecież i dziś niejeden mężczyzna, zapytany o znaczenie małżeństwa dla kobiety, odpowie z przekonaniem tak jak William: „bez niego jesteście nikim, żyjecie tylko połowicznie, wykorzystujecie połowę swoich możliwości”[2]. Bo i w XXI wieku krewni, niekoniecznie nawet najbliżsi, często czują się powołani do dyktowania młodszemu pokoleniu, jak ma żyć. Bo choć obecnie przeszkodą w wyborze własnej drogi przez młodą dziewczynę nie jest już uświęcony tradycją zwyczaj hodowania córki pod kloszem, by z dumą oddać ją pod kuratelę małżonka, lecz raczej względy finansowe - ileż dzisiejszych rówieśnic Katharine nie ma odwagi wyartykułować swoich pragnień i decyduje się na kierunek kształcenia zasugerowany przez rodziców!… Ilu ambitnych ludzi (płci dowolnej) dręczy, jak Ralpha, dylemat: czy tkwić w pracy nudnej i niedającej satysfakcji, lecz gwarantującej stały etat i przyzwoity dochód, czy też porwać się na realizację piastowanej w marzeniach idei, nie wiedząc, jak i kiedy uda się ją zmaterializować i czy przełoży się to na korzyści finansowe!… A cóż dopiero w kwestiach uczuć; te przecież rodzą się i rodzić będą, jak świat światem, i zawsze będą budzić te same kontrowersje. Czy większe szanse powodzenia ma związek dwóch osób, które znają swoje wady i słabe strony, mają o czym rozmawiać i rozumieją się wpół słowa, lecz jednej lub obu brakuje tej iskry, powodującej, że na widok tego drugiego człowieka drży się z emocji – czy też taki, w którym pierwszeństwo mają odczucia zmysłowe, a wspólnota myśli i zainteresowań jest sprawą drugorzędną? Czy, jak powiada Ralph, „całkowita szczerość jest możliwa… w przypadkach, w których nie ma związku, chociaż ludzie mieszkają razem (…), ale każde jest wolne, żadna strona nie ma zobowiązań”[3]? I czy w ogóle są możliwe takie przypadki, czy raczej, jak podejrzewa Katharine, „zobowiązania zawsze się rodzą”[4], nawet jeśli tego nie chcemy? A jeśli tak, jak można być szczerym, skoro wiadomo, że w ten sposób nieuchronnie się kogoś zrani? I co jest ważniejsze, gdy się jest „tą trzecią” albo „tym trzecim” – nasze własne dobro, a może poczucie honoru lub współczucie dla kogoś, kto z naszego powodu dozna krzywdy?

Gdyby się dobrze zastanowić, jeszcze niejeden ważny motyw dałoby się wyłowić z gęstwiny fraz i scen składających się na „Noc i dzień”, ale poprzestańmy na tym, co dotychczas zostało powiedziane. To wszak wystarczy, by uznać powieść za wartą uwagi, a gdyby ktoś nie był przekonany, dodać należy, że pod względem stylu i języka prezentuje ona solidne zaczątki tego mistrzostwa, z jakim mamy do czynienia w późniejszych dziełach Woolf.

Udało mi się wyłapać w tekście omyłkę - przypuszczalnie popełnioną przez samą autorkę i niedostrzeżoną przez redaktora, a później powtarzaną w przedrukach (osiągalne online wersje tekstu oryginalnego są pod tym względem zgodne): gdy mowa o synach pastora Datcheta, najpierw pada stwierdzenie „z dwóch synów pierwszy, Richard…”[5], po czym na następnej stronie młody człowiek zmienia się w Edwarda i do końca nim pozostaje – oraz jedno dziwne stwierdzenie, którego sensu nijak nie jestem w stanie zrozumieć: „prezentował się jako przystojny, siwy starszy pan z wąsem o mahoniowej cerze, który dorobił się wykwintnej piwniczki pełnej znakomitych lektur i opowieści” [6] (w oryginale: „he was a very fine, white-whiskered, mahogany-colored old man to look at, and had laid down a very choice cellar of good reading and good stories”[7]); teoretycznie można podejrzewać, że sir Francis z braku miejsca urządził w piwniczce biblioteczkę domową, ale co wspólnego mają książki z prezencją zewnętrzną? I dlaczego „lektury i opowieści”? A może to jakiś rzadki idiom (jeśli tak, to chyba bardzo rzadki, bo nie dowierzając własnej wiedzy i pamięci obszukałam wszystkie posiadane w domu źródła – bez rezultatu)? Ale to naprawdę drobiazgi wobec satysfakcji, jakiej doznałam podczas czytania tej znakomitej powieści!




----
[1] Virginia Woolf, „Noc i dzień”, przeł. Anna Kołyszko, Magda Heydel, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s. 321.
[2] Tamże, s. 72.
[3] Tamże, s. 384.
[4] Tamże, s. 385.
[5] Tamże, s. 204.
[6] Tamże, s. 235.
[7] Virginia Woolf, "Night and Day", rozdział XVII; cytat z tekstu powieści zamieszczonego na stronie internetowej ebooks.adelaide.edu.au/w/woolf/virginia


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1157
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: beatrixCenci 30.01.2013 16:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Po „Pani Dalloway”, „Fala... | dot59Opiekun BiblioNETki
Pomyłka z imionami rzeczywiście została zawiniona przez autorkę (najpierw bracia Mary to Richard i Christopher, a potem Christopher i Edward), a co do drugiej kwestii - zapewne chodzi o to, że jak na angielskiego lorda przystało, Sir Otway powinien się był dorobić solidnie wyposażonej piwniczki z trunkami, ale ze względów życiowych udało mu się zamiast tego zgromadzić mniej materialne dobra - a więc solidną bibliotekę i wiele opowieści z własnego życia. Owszem, w tłumaczeniu wyszedł z tego nieco wątpliwy misz-masz. Poza tym Sir Otway zapewne miał raczej bokobrody, niż wąsy...
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 30.01.2013 17:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Pomyłka z imionami rzeczy... | beatrixCenci
A, dziękuję, ta interpretacja "piwniczki" rzeczywiście jest sensowna! Co do bokobrodów, w zasadzie oryginał nie pozostawia wątpliwości (gdyby Sir O. był wąsaty, byłoby zapewne "white-moustached", a jest "white-whiskered"). Ech, w zasadzie najlepiej byłoby czytać przekłady równocześnie z oryginałem albo tylko sam oryginał, ale po angielsku czytam ze 6 razy wolniej, a tyle fajnych książek czeka w kolejce...
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: