Dodany: 30.03.2013 12:27|Autor: zsiaduemleko

O scenicznym i mentalnym chaosie


Plan jest taki. Odpalasz YouTube, w wyszukiwarce wpisujesz słowa kluczowe: Stooges i 1970, a następnie w wynikach klikasz na filmik autorstwa mrsugarhotpants, ze względu na najlepszą proponowaną jakość nagrania. Istnieje też drugi plan, roboczo nazwany przeze mnie planem B, w którym to korzystasz z mojej wspaniałomyślnej postawy i wykorzystujesz odpowiedni sznureczek, który sprytnie przemycę teraz do tekstu: www.youtube.com/watch?v=O7cxuaFFSNE. Na jedno wychodzi, ale niektórzy lubią wyzwania, a inni pielęgnują swoje lenistwo. Niezależnie od wybranego planu podkręcasz głośność i wytrwale słuchasz utworu, zastanawiając się, co ma reprezentować ten chaotyczny łomot oraz desperacki wrzask wokalisty, który najwyraźniej próbuje przekrzyczeć hałas instrumentów. Brudna, gęsta, klaustrofobiczna muzyka, ale kompletnie uodporniona na upływ czasu i po blisko czterdziestu latach nadal mająca to COŚ. Tak, uwielbiam ten kawałek. Uwielbiam całą płytę "Fun House" i regularnie od kilku lat do niej wracam. Perkusja i bas hipnotyzują monotonnym wręcz rytmem, a wyraźne (szczególnie w utworze "Dirt") gitarowe riffy sporadycznie próbują sabotować swoistą harmonię podkładu. O niespodziewanym pojawieniu się saksofonu w utworze "1970" nawet nie wspomnę, bo choć chwilami brzmi on, jakby ktoś spuszczał powietrze z nadmuchanego balona (wiecie - tak rozciągając wentyl), w tym szaleństwie jest metoda i trudno ten wariacki fragment nazwać inaczej, niż małym dziełem sztuki. Ale, ale! Przecież tam ktoś... chciałbym napisać, że śpiewa, ale to słowo zupełnie nie oddaje natury wydawanych przez niego dźwięków. Najtrafniejsze byłoby nazwanie ich wrzaskiem, skrzekiem, a nawet szczekaniem. Tak, ktoś szczeka do mikrofonu. A to właśnie Iggy.

Teraz mały test na wyobraźnię.

Scena, na niej kilku długowłosych chłopaków przygotowuje się do występu. Przed nimi widownia złożona z trzydziestu tysięcy, pięciu tysięcy bądź dwustu osób - liczba jest akurat bez znaczenia. Perkusista zaczyna energicznie nacedzać po garach. Basista wbija się w rytm i plumka mruczące dźwięki na swojej gitarze podłączonej do baterii podkręconych na ful wzmacniaczy. Ron Asheton dokłada się do ogólnego hałasu i brzdąka chwytliwy gitarowy riff, który przeszywa gęste powietrze nad widownią. W tym czasie wokalista Iggy Pop zatacza się po scenie w swoim paralitycznym tańcu szamana. Jest nie do końca trzeźwy, nafaszerowany zabójczą dla każdego zwykłego człowieka mieszanką alkoholu, narkotyków i adrenaliny. Ale on nie jest zwykły - to gladiator sceny, prymitywny, nieprzewidywalny zwierzak. Ma na sobie jedynie obcisłe skórzane spodnie, bo zawsze występuje na gołe pudło (czyli z odkrytą klatką piersiową). Skacze, wije się jak wąż strażacki, próbuje kopulować ze stojącymi na scenie głośnikami i wzmacniaczami, a widownia szaleje. W pewnym momencie przypomina sobie o tekście utworu i zaczyna śpiewać: "raz, dwa, chuj wam w dupę", a ludzie wpadają w ekstazę. W zachwycie rzucają na scenę butelki z piwem, jajka, buty, woreczki z marihuaną, elementy krzeseł i co tam jeszcze pod ręką. "W Skandynawii rzucali we mnie rybami, w Belgii piwem, w Niemczech kamieniami. I raz podpalili nam perkusję"[1] - wyzna później wokalista. Iggy zręcznie unika kolejnych pocisków (w trudniejszej sytuacji jest stacjonarny perkusista), wrzeszczy do mikrofonu niezrozumiałe frazy. Z rozporka wyciąga swój penis o nieprzeciętnych rozmiarach i podbiega na brzeg sceny. Piętnastoletnie groupies stojące najbliżej piszczą z pożądania, a Iggy pewnie rzuca się głową w tłum. Ludzie się rozsuwają, wokalista boleśnie upada na krzesełka oraz pozostawione butelki. Z trudnością się podnosi i z małą pomocą fanów wdrapuje z powrotem na scenę, krwawiąc z otwartych ran. Tymczasem czerwony jak parzony pomidor Steve Mackay dmucha w saksofon, blok dźwięku osiąga apogeum, a Iggy, zapomniawszy tekst, śpiewa improwizując: "wsadzę go głęboko!". Widownia ma dosyć, gwiżdże i buczy, zespół kończy utwór, opuszcza scenę i idzie bzykać zniecierpliwione nastoletnie "cipki załogantki".

Ta fikcyjna scena to zlepek wybranych autentycznych wydarzeń, którymi na swoich koncertach uraczył fanów Iggy Pop (czy to wraz z zespołami, czy też solo). Człowiek nazywany Ojcem Chrzestnym Punk Rocka, sceniczny wulkan energii, pchający się na sam szczyt sławy i w związku z tym często boleśnie upadający na samo dno (nałogi, psychiatryk). Iggy Pop to jednocześnie alter ego Jima Osterberga - przesympatycznego chłopca, słodziaka imponującego inteligencją, błyskotliwością i elokwencją. Ułożony Jim na scenie zamieniał się w nieprzewidywalnego dzikusa, fenomenalnego lidera, który potrafił zarówno oczarować tłum, jak i sprawić, by tenże tłum chciał go rozerwać na strzępy, nadziać jego głowę na widły i podpalić jak pochodnię. Jednak, niezależnie od obieranych moralnych dróg (samookaleczenia, wyrzekanie się przyjaciół i wyrzucanie ich z zespołu), jego celem zawsze było tworzenie muzyki i uzyskanie statusu niezapomnianej postaci scenicznej.

"Iggy starał się być niezwykły. Chodził do kawiarni przy St. Mark's Place, siadał tam, dłubał w nosie i zjadał własne kozy. Ale tylko wtedy, kiedy ludzie patrzyli. Tak to widzę"[2].

Paul Trynka bohatera wybrał sobie, bez dwóch zdań, niebanalnego i mam wrażenie, że niestety nie sprostał wyzwaniu. Owszem, należy docenić lata poszukiwania materiałów, setki przeprowadzonych dialogów, tysiące przejechanych kilometrów, hektolitry wypitego przy rozmowach alkoholu, ale choć książka jest niewątpliwie bogatym źródłem informacji i ciekawostek dotyczących Iggy'ego, trudno ją nazwać dobrą literaturą. W moim przypadku po kilkudziesięciu stronach monotonne stało się już czytanie o tym, jak Jim/Iggy zdobywa sympatię każdego, kogo spotka, jak robi na rozmówcach wrażenie swoją inteligencją i wielkimi, błękitnymi oczami. Fragmentami treść przypomina beznamiętny rozkład jazdy zespołu, gdzie wyliczane są kolejne koncerty w ramach trasy i niewiele wnoszące występy bez historii. Pojechali tam, a następnie byli tutaj, by stąd udać się tam. Wiem, że od biografii nie należałoby oczekiwać uczty literackiej, ale chwilami czyta się ją kiepsko jak wypracowanie szkolne, doskwiera wrażenie powtarzalności i nawet ekscentryczny Iggy Pop ze swoją charyzmą niewiele tutaj wskóra. Nie będę dociekał, czy wina leży po stronie autora, czy tłumaczki, bo to nie zmienia faktu. Dodatkowo wydanie nie grzeszy skrupulatną korektą i wręcz razi literówkami, błędną odmianą, brakiem znaków przestankowych.

Wniosek z tego jeden: to książka dla fanów Iggy'ego i The Stooges, reszta niech z czystym sumieniem machnie ręką.



---
[1] Paul Trynka, "Iggy Pop. Open Up an Bleed", przeł. Agnieszka Wojtowicz-Jach, wyd. Sine Qua Non, Kraków 2012, str. 293.
[2] Tamże, str. 63.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 552
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: