Dodany: 15.09.2013 14:10|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Autobiografie
Bernhard Thomas

2 osoby polecają ten tekst.

Czas utracony - inaczej


Poznawanie Bernharda zaczęłam od „Wymazywania”, które wywarło na mnie wręcz miażdżące wrażenie. Zachwyt pomieszany z przygnębieniem to chyba najlepsze słowa na określenie uczuć, które mną targały po lekturze. Tego rodzaju książki mają tylko jeden minus: że człowiek nie stara się zbyt szybko sięgać po następny utwór danego pisarza, bo z jednej strony wie, że tak intensywne i sprzeczne uczucia należy dawkować ostrożnie, a z drugiej boi się, że powtórne spotkanie nie dorówna już temu pierwszemu. Toteż minęło aż osiem lat do chwili, gdy uznałam, że czas wrócić do Bernharda, a najbardziej pociągały mnie „Autobiografie”.

Ich obecne, jednotomowe wydanie zawiera pięć opowieści („Przyczyna: Przypomnienie”, „Suterena: Wyzwolenie”, „Oddech: Decyzja”, „Chłód: Izolacja” i „Dziecko”), ułożonych w porządku prawie chronologicznym – prawie, bo na początku poznajemy Thomasa-ucznia salzburskiej szkoły z internatem, potem Thomasa-praktykanta kupieckiego, dalej Thomasa-pacjenta najpierw szpitala, później sanatorium dla chorych na gruźlicę, po czym historia zatacza koło, wracając do lat dziecięcych pisarza, spędzonych w domu dziadków w Seekirchen, a potem „w Traunsteinie, miasteczku zapyziałym i opustoszałym”[1].

Czy to właśnie tamten czas stanowił klucz do późniejszych wydarzeń, kształtował osobowość chłopca tak, by w przyszłości szukał określonych rozwiązań, jednych ludzi cenił i ufał im, a innymi gardził?

Nie było to łatwe dzieciństwo. Bez ojca, który ulotnił się bez śladu, gdy tylko zorientował się, że ma być ojcem; z matką, ale jakby bez matki, bo ta w najwcześniejszym okresie życia chłopca była prawie stale nieobecną, później zaś traktowała go jako niechlubną spuściznę po oszuście, który nadużył jej zaufania (czy można nie skrzywdzić dziecka, wysyłając je po odbiór groszowej zapomogi, mającej zastąpić alimenty, ze słowami: „żebyś zobaczył, ile jesteś wart”[2]?). Zawsze w ubóstwie, z którego nie pomogło się wydźwignąć małżeństwo matki i przeprowadzka za istniejącą jeszcze wówczas – przed Anschlussem – granicę. W Niemczech mały Thomas był „jako »Austryjak« (…) bez reszty wystawiony na szyderstwo kolegów szkolnych”[3], a „być tylko z mieszkania, a nie z własnego domu, z góry oznaczało w Traunsteinie wyrok śmierci”[4] (to oczywiście hiperbola – dla wrażliwego dziecka „śmiercią” było wykluczenie i drwiny). Dzisiejszy psycholog bez pudła rozpoznałby przyczynę dręczącej chłopca przypadłości i z całą pewnością nie zalecałby „leczenia” jej biciem (zmoczonym „prześcieradłem po twarzy”[5]!) ani ośmieszaniem („widziałem, jak moje prześcieradło z ogromną żółtą plamą zwisa z okna. (…) flaga powiewała na wietrze, ogłaszając wszystkim, kim jestem”[6]). Ale wówczas była ona źródłem kolejnych cierpień fizycznych i emocjonalnych, urazem nie do pokonania. Czy psychikę Thomasa uratował dziadek, decydując o posłaniu go do szkoły w Salzburgu – administracyjnie w tym czasie niemieckim, lecz duchem nadal austriackim (niekoniecznie w najlepszym tego słowa znaczeniu…)? I tak, i nie, bo z jednej strony przerwało to ciąg traumatycznych przeżyć związanych z upokorzeniem i alienacją, ale z drugiej… zapoczątkowało następny.

Komuś, kto wspomina swoje uczniowskie lata ciepło i nostalgicznie, niezrozumiałe może się wydać postrzeganie szkoły jako niekończącego się koszmaru. Weźmy jednak poprawkę na okoliczności: gdy Thomas trafia do internatu przy Schrannengasse, trwa wojna, dyrektor i znaczna część personelu to oddani zwolennicy führera, pod których kierunkiem chłopcy mają obowiązek „na stojąco słuchać meldunków specjalnych z teatru działań wojennych”[7] i na komendę śpiewać nazistowskie pieśni, ale i to nie wszystko, bo w placówce panuje kult siły („ciągle ci sami silni zapewniali sobie miejsca przy długiej umywalce i pod prysznicami, mogąc myć się dowolnie długo i czyścić zęby, w przeciwieństwie do słabych, którzy, ponieważ na procedurę toalety przewidziany był zaledwie kwadrans, przeważnie nigdy nie zdążyli się porządnie umyć i wyczyścić zębów”[8]. „Grünkranz zawsze potrzebował tych słabych i słabszych, z powodu tej słabości prawie zawsze niepunktualnych wychowanków, by móc ich policzkować”[9]). Jakże przykre musiało być dla wrażliwego trzynastolatka funkcjonowanie w takich warunkach, jeśli „godzina ćwiczeń na skrzypcach w prawie ciemnej przechowalni butów, w której z każdą chwilą gęstniał odór skóry i potu (…) była dla niego jedyną możliwością ucieczki”[10]! Ale i te ucieczki miały swój kres, bo wkrótce codziennością stało się paniczne zbieganie do schronów przeciwlotniczych, przerażające widoki zbombardowanych gmachów i okaleczonych ciał. Z końcem wojny koszmar się nie skończył. Co prawda internat „z narodowosocjalistycznego zmieniono w ortodoksyjnie katolicki (…) na ścianie, gdzie wcześniej wisiał portret Hitlera, zawisł obecnie ogromny krzyż (…) i było tak, że wychowankowie chodzili codziennie do komunii”[11], jednak nowy prefekt – „nie w oficerkach SA, tylko w czarnych księżych trzewikach, nie w szarym czy brunatnym mundurze, ale w księżej sutannie”[12] – „niczym nie ustępował Grünkranzowi pod względem konsekwentnego sadyzmu”[13], dyrektor, „dobroduszny proboszcz z różową chłopską twarzą (…) za maską wystawianej na pokaz dobroduszności był człowiekiem odrażającym”[14], zaś „profesorowie byli jedynie wykonawcami idei skorumpowanego społeczeństwa, w istocie zawsze odczuwającego wrogość wobec umysłu”[15]. A na zewnątrz widać było tylko zniszczenie, głód, nędzę i marazm salzburczyków, „jakby ludzie uznali siebie i miasto za straconych”[16]…
Ratunkiem dla duszy młodego Bernharda okazało się porzucenie gimnazjum i przyjęcie posady praktykanta kupieckiego w sklepiku spożywczym zlokalizowanym w osiedlu „outsiderów i biedaków (…), dzielnicy absolutnej grozy, źródle nieomal wszystkich salzburskich procesów sądowych”[17]. Jego pryncypał, niedoszły muzyk, okazał się człowiekiem godnym szacunku i zaufania, a sam chłopak wreszcie poczuł, że żyje „intensywnie, naturalnie, użytecznie”[18]. Równoczesna nauka zawodu w szkole handlowej i nauka śpiewu nie tylko przychodziła mu z łatwością, ale i sprawiała mu przyjemność – coś, czego nie zaznał w ciągu całej swojej edukacji w szkole podstawowej i gimnazjum.

A potem znów – cios za ciosem. Choroba, która niewiele brakowało, a wyprawiłaby młodzieńca na tamten świat (zresztą ostatecznie zrobiła to, choć z pewnym opóźnieniem i nie bezpośrednio – powikłania po niej naznaczyły całe jego dalsze życie i skróciły je dobrze poniżej oczekiwanej długości); związana z nią konieczność porzucenia planów zawodowych, a przy tym upokarzająca i pełna udręki tułaczka po szpitalach i sanatoriach; choroba i śmierć ukochanego dziadka, a potem matki…

Poznawszy koleje życia Bernharda, nie należy się właściwie dziwić, że twórczość jego przepojona jest taką goryczą i takim pesymizmem, momentami zatrącającym o nihilizm. O ile „Autobiografie” podobne są w swej materii do niezapomnianego cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu”, o tyle różnią się od niego spojrzeniem na czas miniony: u Prousta dominuje nostalgia zaprawiona szczyptą delikatnej ironii i nawet smutne czy wstydliwe epizody z życia narratora nie noszą na sobie tak wyrazistego piętna tragedii i beznadziei, nie są obudowane deklaracjami wzgardy dla instytucji uważanych od wieków za fundament kształtowania się ludzkiej natury, to jest rodzicielstwa, oświaty, organizacji społecznej. Obrazy przezeń zapamiętane przywodzą na myśl migoczące barwami i światłocieniami dzieła impresjonistów, zaś przytaczane przez Bernharda - posępne, przygaszone, niepokojące płótna i grafiki Muncha. Na poszukiwanie TAK straconego czasu niełatwo się wybrać dobrowolnie, a jeśli już się go odnajdzie – trzeba uważać, by nie stał się przekleństwem ciążącym na pamięci i boleśnie ją uwierającym, niczym kajdany na nadgarstkach niewinnie skazanego biedaka…

Ciężka to lektura, mimo literackiej perfekcji autora (nawet irytujące powtórzenia tych samych fraz czy myśli po kilka razy na jednej stronie czy w jednym akapicie wydają się tu chwytem przemyślanym, podkreślającym obsesyjne przywiązanie do określonych pojęć i obrazów) dość przykra, zwłaszcza gdy uświadamiamy sobie, że w odróżnieniu od życiorysów bohaterów literackich, stanowiących podręcznikowe przykłady ciężkiego dzieciństwa i trudnej młodości (weźmy choćby Davida Copperfielda), historia autora-narratora w żaden sposób nie dowodzi, by życie dostarczyło mu zadośćuczynienia za wcześniejsze cierpienia. Odtworzone po trzydziestu paru latach echa tamtych dni, które powinny już były nieco przycichnąć pod działaniem kojącego poczucia sukcesu (Bernhard, nim się wziął do spisywania wspomnień, parokrotnie już został uhonorowany różnymi literackimi laurami, w tym austriacką nagrodą państwową), wciąż emanują bólem, rozgoryczeniem, poczuciem klęski. Jeśli czujemy się na siłach przebrnąć przez takie natężenie negatywnych emocji, warto się zagłębić w „Autobiografie”. Czy potraktujemy je jako klucz do twórczości autora, jako przyczynek do historii Austrii (bo przecież losy Bernharda, jego rodziny i znajomych są w jakimś stopniu odzwierciedleniem losów wielu jego rodaków, zmuszonych przeżyć wcielenie swej ojczyzny do Rzeszy i jej zmartwychwstanie), czy też jedynie – jedynie? – jako kawałek kunsztownej prozy, spotkania tego nie pożałujemy. Co najwyżej nas zaboli...



---
[1] Thomas Bernhard, „Autobiografie”, przeł. Sława Lisiecka, wyd. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, s. 353.
[2] Tamże, s. 308.
[3] Tamże, s. 414.
[4] Tamże, s. 417.
[5] Tamże, s. 428.
[6] Tamże, s. 428-429.
[7] Tamże, s. 43.
[8] Tamże.
[9] Tamże, s. 46.
[10] Tamże, s. 13.
[11] Tamże, s. 58-60.
[12] Tamże, s. 65.
[13] Tamże, s. 64.
[14] Tamże, s. 66.
[15] Tamże, s. 71.
[16] Tamże, s. 62.
[17] Tamże, s. 101.
[18] Tamże, s. 161.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1394
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: