Dodany: 16.09.2013 23:44|Autor: Marioosh
Solidnie, choć aptekarsko
Dyrektor Komisariatu Generalnego Rządu RP w Wolnym Mieście Gdańsk otrzymuje list, w którym tajemniczy kolekcjoner informuje go o ukrytym w okolicy majątku. Dyrektor, jeden z jego pracowników i major Wojska Polskiego są bardzo zainteresowani skarbem, gdyż w skrzyniach oprócz majątku znajduje się korona Stanisława Augusta Poniatowskiego. Niespodziewanie pojawiają się problemy, gdy tajemnicza kobieta informuje ich, że depozyt znajduje się na terenie Polski i trzeba go będzie zdobyć w sposób nie do końca legalny i oficjalny.
Do lektury tej powieści skłoniły mnie dwa powody: po pierwsze, zaintrygowała mnie przeczytana wcześniej inna pozycja tego autora, „Fotografia”, a po drugie - jestem gdańszczaninem i po prostu lubię poznawać książki związane z moim miastem. „Gdański depozyt” nie jest nadmiernie skomplikowany, czyta się go dość lekko i przyjemnie, intrydze bliżej do przygodowych powieści o poszukiwaczach skarbów niż do rasowego kryminału. Autorowi należy się pochwała za bardzo rzetelne i wiarygodne oddanie nastrojów panujących w Gdańsku na chwilę przed wybuchem wojny – na Długim Targu widzimy członków NSDAP, poznajemy potomków mennonitów i spotykamy Polaków podkreślających swoją polskość. Uważam jednak, że w kilku momentach mamy do czynienia z przerostem formy nad treścią: pan Schmandt chwilami jest za bardzo szczegółowy i prezentuje wręcz aptekarską skrupulatność – owszem, bohaterowie nie poruszają się po pustyni, tylko po dużym mieście, ale momentami miałem wrażenie, że czytam przewodnik po Gdańsku („neomanierystyczna kamienica na Targu Drzewnym”[1]), a nie kryminał. Lekko mnie zirytowało słownictwo bohaterów, ocierające się o egzaltację wziętą z XIX wieku, trochę nienaturalne wydało mi się chociażby pytanie zadane podczas częstowania papierosem: „Może winszowałby pan sobie cygaretkę?”[2]. Niektórzy bohaterowie również sprawiali wrażenie nieco przerysowanych: karykaturalny major podkręcający wąsa i mówiący jak połączenie Michała Wołodyjowskiego i kresowego ułana czy żona holenderskiego rzeczoznawcy niemal żywcem wyjęta z angielskich romansów z końca XVIII wieku. Jednak najbardziej drażniące, przynajmniej dla mnie, były fragmenty, w których autor aż do przesady zagłębiał się w opisy scen z życia jakiejś postaci – zawsze uważałem, że w dobrym kryminale ważna jest pewna lapidarność i pozostawienie czytelnikowi pola dla własnych wyobrażeń, tymczasem tu mamy na przykład scenę, w której bohater wyszedł z wanny, wytarł się, wyjął korek, zgasił światło w łazience, opadł na kanapę, podniósł ze stolika sygnet, nałożył sygnet na serdeczny palec prawej ręki, nalał odrobinę koniaku do pękatego kieliszka, zapalił cygaro z Barbadosu, wziął do ręki słuchawkę telefonu, spojrzał na zegar, zapadł w drzemkę... nie chcę być złośliwy, ale Raymond Chandler ująłby to wszystko w dwóch słowach.
Mamy więc do czynienia z powieścią, którą czyta się dobrze, lecz z poczuciem pewnego niedosytu. Nie jest zła, ale wydaje mi się, że autor lepiej zrobiłby, gdyby pozostał wierny tej stylistyce, którą zaprezentował w „Fotografii”. Generalnie uważam jednak, że czas poświęcony „Gdańskiemu depozytowi” nie był stracony, czytelników, zwłaszcza gdańszczan, zaintryguje zapewne precyzyjny i solidny opis miasta, a jeśli przymknąć oko na niektóre mniej udane elementy, otrzymujemy dobrą, ciekawą i stylową książkę, nieźle oddającą klimat przedwojennego Gdańska.
---
[1] Piotr Schmandt, „Gdański depozyt”, Wydawnictwo Oficynka, 2011, str. 16.
[2] Tamże, str. 55.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.