Dodany: 23.06.2008 13:44|Autor: Kuba Grom

Przybył do miasta Torqemada


Rok 1485, Hiszpania. Wielki Inkwizytor Tomas Torquemada przybywa do miasta Villa-Real ze swoją liczną zbrojną świtą. Miasto pustoszeje, okna zakrywają żaluzje, lecz nie za sprawą upału.

W tym samym czasie, w dominikańskim klasztorze, dwóch mnichów przechadza się krużgankami. Rozmawiają. Dzwony w mieście biją nie wiadomo czy na powitanie, czy na trwogę, zwiastując przybycie gościa.

W rozmowie mnich Diego zapalczywie wyraża swą nienawiść dla inkwizycji, dla terroru ubranego w pokutną szatę, dla strachu i nienawiści rozpełzających się po krainie ziemskiej. Nawet ostrożny, ale i trzeźwo myślący Mateo nie może go przywołać do porządku.

Przybywa poseł z Saragossy. Jeden z inkwizytorów Saragossy zostaje zamordowany. Torquemada węszy daleko sięgający spisek, węszy niezupełną szczerość wiary przechrztów, wydaje okrutne zarządzenia.

Męczony bezsennością wychodzi nocą modlić się. Natyka się na Diega, który nie wiedząc z kim rozmawia, wyjawia mu swe myśli, a dowiadując się kto taki nawiedził go w tę porę, próbuje zabić znienawidzonego, lecz nie jest w stanie. "Widziałem diabła"[1] - stwierdzi potem.

Lecz na tym historia się nie kończy, jeszcze jedna dysputa czeka go wkrótce; Torquemada przybywa do jego celi, nie wiadomo czy we śnie, jako mara nieustępliwa, czy naprawdę. Budząc się, Diego dowiaduje się, iż Inkwizytor mianował go swym sekretarzem.

Książka Andrzejewskiego, mimo iż krótka, niesie w sobie ogromny ładunek problemów, analizuje zachowanie wobec terroru zarówno człowieka, który go doświadcza, jak i tego, który go sieje (kto sieje strach, zbiera nienawiść - przyszło mi właśnie do głowy).

Mamy tu więc i stłamszonych, strachliwych, "szczury"[2] - jak ich określa jeden z ludzi Inkwizytora; i pysznych władzą przyznaną im przez stanowisko; i zaślepionych fanatyków nowego ładu, Królestwa Bożego, które nastać ma tu, na ziemi, gdy tylko wytępi się całe zło; i intrygantów, po trupach wspinających się na wyższe stopnie takież przecież korzyści dającej instytucji. Jeden tylko De Lara zachowuje swobodę, będąc oddalonym od spraw świata nie miesza się w jego zawiłości - ma wszak wszystko, czego mu trzeba.

Andrzejewski napisał tę powieść w chwili otrzeźwienia. Był wcześniej ideologiem stalinizmu, popierał Ideę, chwalił w swych książkach. Nagle jednak przyszło zwątpienie, uświadomienie sobie prawdy. Stąd też uważa się, iż chce w tej powieści niejako rozliczyć się z systemem, który porzucił. Lecz traktowanie jej jako krytyki ideologii totalitarnych, ze szczególnym uwzględnieniem ich polskiej realizacji, byłoby dla tej powieści zbytnim uproszczeniem. Ona analizuje każdy system, jaki powstał i powstanie, który opiera swe istnienie na strachu, ona analizuje ludzi znajdujących się w określonych sytuacjach, których doświadczyć mogą nawet w całkiem zwyczajnych systemach. I czyni to dobrze.

Pomyślałem sobie, iż można ją określić - jeśli już chciałoby się zrobić to w jednym słowie - słowem "mocna".

Ciekawa jest kompozycja, układ zdarzeń i wewnętrznych nawiązań. Mamy Torquemadę, człowieka opętanego ideą, ślepego na następstwa z nią sprzeczne, niewierzącego w siłę słów, w potrzebę miłości - takiego, który by niebo siłą na świecie wykroił, odrzuciwszy to, co mu niepotrzebne. Idealista u władzy jest jeszcze może gorszy od rozpieranego ambicją, zimno oceniającego szanse dyktatora.

Nie jest Torquemada Stalinem. Niebo, jakie stworzyć chciał na ziemi, byłoby idealnym piekłem, ludzkim i dla ludzi. Sam Diego, w tej nierealnej nocnej dyspucie, stwierdza: "Królestwo strachu, czyż nie jest królestwem Szatana?"[3]. A diabeł, bo i on w gorączkowym widzeniu zjawia się w końcu w powieści, stwierdza: "Już od dawna zauważyłem, iż u boku tych, którzy pragną uszczęśliwić ludzkość, nie mam nic do powiedzenia"[4].

Właśnie, Diego. Człowiek młody, zapalczywy, w okresie niepokoju moralnego, wewnętrznego ognia szukającego ujścia w jakiejś Sprawie, co by go ze sobą porwała, w siebie wchłonęła i cel nadała krokom rozchwianym. Gorący przeciwnik inkwizytorskich działań, niewahający się mówić głośno o tym, do czego nawet szeptem przyznawać się nie można, choćby to była myśl najtęższa i na usta się cisnąca, bo nawet grube klasztorne mury "mają uszy". Gdy zostaje wciągnięty w obręb tego, co usiłował zwalczać, poznaje zasady działania systemu strachu; poznaje smak władzy, jaką daje obecność, nawet milcząca, a groźna, w tym miejscu; widzi kajanie się lękliwych i słabych, i czuje swą siłę. Jakaż zaskakująca przemiana w nim następuje, on sam, choć wcześniej jeszcze nie dopuściłby do siebie takiej myśli, wierzy w siłę i konieczność Idei z równą zapalczywością, jak uprzednio był jej przeciwny. Donosi na przyjaciół, uczestniczy w intrygach, a cierpieniom innych przygląda się z narastającą obojętnością.

Raz tylko słowa Matea, jego przyjaciela jeszcze z klasztoru, wzbudzają w nim niepokój wewnętrzny. Powiedział on, nim się rozstali" "- Diego, cokolwiek się stanie, błagam się, zachowaj sumienie. (...) Bądź sobą. (...) prawda nawet tłamszona i gnębiona, nie przestaje być prawdą"[5]. I mimo tłamszenia i gnębienia, jakiś skrawek sumienia się w nim ostał, skoro coś zakłóca mu spokój. Aby zagłuszyć ten głos, wyrzucić z siebie, wydaje przyjaciela pod sąd inkwizycyjny.

Miał rację Torquemada, biorąc tego słabego, acz wewnętrzną siłą tchnącego młodzieńca, i kształtując go dla swych celów. Lecz teraz on sam zaczyna mieć wątpliwości, zastanawia się: "A jeśli pomyłką jest to wszystko?"[6]. I w nim dokonuje się przemiana, ale przeciwna, on uświadamia sobie, do czego doprowadził, co sprawiał swymi działaniami. W końcowej scenie chce wszystko zmienić, lecz już dla niego jest zbyt późno. On przyznaje rację Diegowi z czasów, gdy rozmawiali w nocnym kościele; Diego zaś jest głęboko zszokowany, gdy widzi, jak Autorytet zapiera się tego, w co święcie wierzył, i w co on również wierzy.

Ciekawe podobieństwa zachodzą między różnymi częściami powieści. Torquemada staje się rzecznikiem podglądów Diega, Diego staje się ideologiem systemu terroru Torquemady. Szli obok, a każdy dotarł na przeciwne końce moralności. Podobna jest rozmowa tych dwóch w katedrze do sceny na wozie - tam inkwizytor bierze dłoń mnicha, aby stwierdzić, że choć mówi jak w gorączce, jego dłoń jest zimna i sucha; zimna była również dłoń inkwizytora, gdy Diego wziął ją w swoją na wozie, którym wieziono chorego. A jednak, niczym w gorączce, wypowiedział tak straszne dla Diega słowa: "Zagaście płomienie, zagaście płomienie!"[7]. Podobna jest dysputa w ni to śnie, ni jawie pomiędzy nimi oboma, do rozmowy w malignie inkwizytora z diabłem, ale role ulegają zamianie; tam dziwna jasność wypełniała celę, tu ciemność zewsząd otaczała inkwizytora. Również w niemal omdleniu głos Matea, jak głos sumienia, przypomina mnichowi słowa niewygodne, ale prawdziwe.

Powieść jest zatem ważna i w skondensowanej formie ukazuje cały ogrom zdarzeń wewnętrznych, ukazuje działanie systemu i ludzi, których ten system stworzy, ukazuje, jaki nikczemny i zmienny może być człowiek. Jak wypaczona idea wypacza świat.

Warto jeszcze wspomnieć o innym aspekcie. Andrzejewski ukazuje inkwizycję od najgorszej strony, skupia się na jak najgorszych aspektach jej działalności, aby wyolbrzymić obraz totalitaryzmu, zagęścić atmosferę. Również jednak unika nadmiernej stylizacji, stosując najwyżej szyk przestawny, zdania dłuższe niż się zazwyczaj stosuje. Sposób myślenia bohaterów, choć przystosowany do dawniejszych realiów, jest współczesny. Sposób przedstawienia inkwizycji zdaje się wpasowywać w nurt szkoły historycznej, nazywającej Inkwizycję i polowania na czarownice największymi grzechami Kościoła; grzechami, które ten usiłuje ukryć. Jest to temat drażliwy, bo jedni usiłują wybielić fakty, aby dało się całość zdarzeń zminimalizować do kilku przypadków na prowincji, bądź też powodowanych przez intrygi polityczne – inni zaś wykorzystują go jako podstawę dla oczerniania, dla nazywania Kościoła najbardziej zbrodniczą instytucją w dziejach świata (osobiście uznawałbym za taką - szeroko pojmowaną politykę). Nie mnie oceniać, czy ofiary liczyć należy w setkach (dolna granica), czy w setkach tysięcy, czy wręcz w okolicach miliona (górna granica szacunków); nie mnie oceniać, po której stronie jest więcej przekłamań; kto i w którą stronę próbuje fakty tak nagiąć, aby pasowały do jego poglądów. Moja historyczka uznała, i tu się z nią zgadzam, iż są to po prostu fakty, które zdarzyły się dobrych parę wieków temu, i nie należy ich ani wybielać, ani przyciemniać, tylko uznać.

Piszę o tym, bo właśnie to wpasowywanie się powieści Andrzejewskiego w pewien charakterystyczny nurt może niektórych zrazić. Warto jednak zaznaczyć, iż nie jest to zdecydowanie powieść historyczna, a może raczej nie jest to po prostu powieść historyczna, bo się autor specjalnie nie stara o szeroki opis miejsc i realiów, ograniczając się jedynie do nakreślenia sytuacji. Podaje się, i chyba byłbym skłonny się tu zgodzić ze specjalistami, iż „Ciemności kryją ziemię” to wielka parabola, że nie o to tu chodzi, co zostało przedstawione, ale o to, do czego się odnosi, a historyczny sztafaż celowo wyolbrzymia sytuację, aby to odniesienie było pewniejsze. Stąd też postępowanie autora nie powinno oburzać.

Teraz planuję przeczytać jeszcze „Mszę za miasto Arras” Szczypiorskiego, bo sądząc z recenzji, omawia podobne rzeczy i w podobny sposób uciekając się do czasów późnego średniowiecza.



---
[1] Jerzy Andrzejewski, "Ciemności kryją ziemię", wyd. Greg, 2004, s. 22.
[2] Tamże, s. 6
[3] Tamże, s. 30
[4] Tamże, s. 86
[5] Tamże, s. 23
[6] Tamże, s. 67
[7] Tamże, s. 92

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4079
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: