Dodany: 08.08.2008 11:45|Autor: p.a.
Mani-Two
Powstanie tej książki było w zasadzie tylko kwestią czasu. I to nie tylko z tego powodu, iż zawsze warto napisać sequel do bestsellera, jakim okazał się "Manitou". Misquamacus obiecał przecież zemstę, a nie należy on raczej do osób rzucających słowa na wiatr. Tym razem więc jego vendetta ma wymiar bardziej osobisty - szaman pragnie rozprawić się z tymi, którzy stanęli mu na drodze w historii opowiedzianej w "Manitou" - Harrym Erskinem i Śpiewającą Skałą... O zemście na Białych wspominać chyba nie trzeba?
Początek wciska w fotel. Toby, syn Neila Fennera, miewa dziwne i intensywne sny. Na tyle intensywne, że nie jest w stanie odróżnić ich od rzeczywistości. W drzwiach starej szafy widzi jakąś twarz, słyszy także coś w rodzaju wołania o pomoc. Z kolei podczas pobytu w szkole zauważa brodatego mężczyznę w długim prochowcu, który jednak szybko rozpływa się w powietrzu. Trudne chwile przeżywa także Neil. I jemu wydaje się, że widzi tajemniczego mężczyznę w prochowcu. Wkrótce bohater dowiaduje się, iż jeden z jego przodków zyskał sobie przed laty przydomek "krwawy", między innymi z powodu czynnego udziału w walkach Indian z Białymi, w których niekoniecznie stał po stronie tych ostatnich. Gdy z powodu powtarzających się koszmarów syna Neil postanawia spalić szafę, Toby wpada w pewnego rodzaju trans... Chcąc uzyskać jakąś wskazówkę na temat rozgrywających się wydarzeń, Neil udaje się do niejakiego Billy'ego Ritchie, który zna podobno wiele historii o dawnych czasach...
Trochę szkoda, że nie jest to pierwsza opowieść o Misquamacusie. Gdyż "Zemsta Manitou" jest książką w niemal każdym aspekcie minimalnie lepszą od poprzedniczki, tyle że pozbawioną jej świeżości. Jak to często u Mastertona bywa, mniej więcej w połowie tempo nieco siada. Drażni też mocno naciągany wątek "małżeński" - żona Neila, Susan, nie wierzy, że dzieje się cokolwiek pozazmysłowego. Z tego też powodu Neil skazany jest na samotną walkę... przynajmniej do chwili, gdy na kartach powieści pojawią się starzy znajomi z "Manitou" - Harry Erskine i Śpiewająca Skała.
Podoba mi się też ton odrobinę dwuznacznej moralności (bo czyż racje Misquamacusa nie są trochę słuszne?), który można wyraźnie wyczuć zwłaszcza w zakończeniu - notabene bardziej przekonującym, niż to z debiutu pisarza. A swoją drogą ciekawe, czy pisząc zakończenie Masterton podejrzewał, że seria o indiańskim szamanie zdoła się tak bardzo jeszcze rozrosnąć?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.