Dodany: 03.12.2008 14:04|Autor: p.a.
Nieco przydługawa historia
Złośliwie można by streścić całą "Historię Lisey" w kilku zdaniach, na przykład w taki sposób:
Lisey dwa lata po śmierci swojego męża, sławnego pisarza Scotta Landona, zabiera się za porządkowanie pozostawionych po nim papierów, wydobywając przy okazji z głębi pamięci liczne wspomnienia. Tę i tak bolesną czynność zakłócają dwa wydarzenia - choroba psychiczna jednej z sióstr oraz najścia szalonego wielbiciela twórczości jej męża.
I to naprawdę wszystko. Jak może dodałby w tym miejscu Scott Landon: "Baf! Koniec!"[1]. Tyle tylko, iż "Historia Lisey" to powieść w założeniach ambitna, która przy okazji przedstawiania pewnych wydarzeń tak naprawdę pragnie przekazać coś zupełnie innego, głębszego. Warto w tym miejscu przywołać wypowiedź Stephena Kinga, który powiedział o książce, że jest "o miłości, małżeństwie, więzach krwi i szaleństwie"[2]. I jeszcze rzut oka na dedykację: "dla Tabby". I wszystko jasne. "Historia Lisey" to kolejna już opowieść, która korzeniami tkwi w dniu 19.06.1999, kiedy to autor "Miasteczka Salem" uległ groźnemu wypadkowi. Oczywiście, trudno dyskutować z Kingiem, gdy odcina się od jakże łatwych porównań Lisey z Tabithą a Scotta - z samym sobą. Oczywiście. Ale "Historia Lisey" jest przede wszystkim próbą wejścia w rolę kobiety, która przez całe życie przebywała w cieniu sławnego męża i która musi jakoś sobie sama poradzić po jego śmierci. Śmierci, o którą King otarł się w przywołanym wyżej czerwcowym dniu.
Dlatego też tak naprawdę w książce najważniejsza jest wnikliwa obserwacja więzi, jakie łączyły współmałżonków. To dlatego większą część "Historii Lisey" wypełniają wspomnienia. Pod względem formalnym zwraca uwagę obfite nagromadzenie neologizmów, które tę więź podkreślają, stanowią one bowiem język, którym komunikowali się małżonkowie. I pod tym względem nie można książce niczego zarzucić. Wrażenie intymności jest wręcz przytłaczające. Czytelnik może poczuć się trochę tak, jakby przeglądał czyjś pamiętnik. Można za to postawić "Historii Lisey" zarzut bardzo poważny - to dosyć nudna książka. Niezależnie od dramatycznego charakteru większości wspomnień (traumatyczne dzieciństwo Scotta, atak szaleńca), pozostają one tylko retrospekcjami, historiami z przeszłości, których możliwe zakończenia teraźniejszość w taki czy inny sposób ogranicza. Drażni też powolne wydobywanie wspomnień z pamięci bohaterki, co ma być rzekomo efektem chęci zapomnienia o tych dramatycznych wydarzeniach. Nie bardzo do mnie taki "cud zapomnienia" przemawia, tym bardziej, iż implikuje to dodatkowe spowolnienie i tak ledwie powłóczącej nogami narracji.
Jest i inny zarzut. Skoro Kingowi zależało na przekazaniu ambitniejszej treści, powinien raczej unikać wytrychów rodem ze świata fantasy. Koncepcja, że dane wspomnienie ma naprowadzić Lisey - drogą "około-szóstozmysłową" - na właściwy trop (jeśli idzie o wydarzenia bieżące) jest nieco pretensjonalna. Tym bardziej, iż obecność Scotta w życiu bohaterki jest niemalże namacalna. Słowo "duch" nie ma tu może uzasadnienia, niemniej pewne sceny w książce mogą zasugerować, iż Scott z zaświatów obserwuje Lisey, próbując jej pomóc w rozwiązaniu bieżących problemów. No i ten nieszczęsny Księżyc Boo'ya, coś pomiędzy światem równoległym a miejscem istniejącym wyłącznie w głowie Scotta Landona; kraina pełna magii, piękna i dziwnych, niebezpiecznych stworów. Pomimo wrażenia dysonansu treściowo-stylistycznego należy w tym momencie dodać, iż wydarzenia rozgrywające się w tej fantastycznej lokalizacji należą do najciekawszych w całej książce. Wspomnienia nieuchronnie prowadzą Lisey na Księżyc Boo'ya i wygląda na to, iż bohaterka będzie musiała tam wrócić...
Nie bardzo też mogę zgodzić się z pojawiającymi się w różnych miejscach opiniami, że takiej książki jeszcze nie było, że to rzecz unikatowa w dorobku Kinga. Oczywiście, wcześniej autor ten nie napisał niczego w takim stopniu osobistego i intymnego, ale... tak naprawdę różnica między "Historią Lisey" a kilkoma innymi powieściami Kinga ma charakter raczej ilościowy niż jakościowy. O więzi łączącej małżonków nawet po śmierci było już w "Worku kości". Szaleniec mówiący z południowym akcentem pojawił się na kartach minipowieści "Tajemne okno, tajemny ogród" ze zbioru "Czwarta po północy". Ze względu na postać głównej bohaterki oczywiste wydają się porównania z "kobiecą trylogią" z lat 90., w szczególności - ze względu na Księżyc Boo'ya - z "Rose Madder".
Nie skreślam całkowicie "Historii Lisey". Wspomniana wyżej intymna atmosfera opowieści jest naprawdę wyjątkowa; wydaje się też, że King dobrze wczuł się w rolę osamotnionej kobiety. Niemniej trudno mi nazwać udaną powieścią książkę, której nawet ostatnie strony nie spowodowały u mnie szybszego bicia serca, którą byłem w stanie bez żalu odłożyć na bok. Mam przy tym nadzieję, że "Historią Lisey" King ostatecznie rozliczył się z wydarzeniami z 19.06.1999 roku, że to naprawdę koniec tego, co określiłbym mianem "przekleństwa dziewiętnastki", które położyło się długim cieniem na kilku już książkach Kinga, od trzech ostatnich tomów "Mrocznej Wieży" poczynając, a na "Historii Lisey" - mam nadzieję - kończąc.
---
[1] Stephen King, "Historia Lisey", przeł. Maciejka Mazan, Tomasz Wilusz, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2006, s. 74.
[2] Tamże, tekst z okładki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.