Darmowa Recenzja bez korekty Żaluzja
Alain Robbe-Grillet, Żaluzja
Niegruby sześcianik niepozornych wymiarów skrywa bardzo ciekawą treść. Książka jest krótka, nawet bardzo krótka. Mimo niewielkiej objętości, trzeba przyznać, można przez nią nie przebrnąć. Stwierdzenie, że lektura jakiegoś dziełka wymaga wysiłku, bardzo często oznacza wysiloną pisaninę, w której na sto, może znajdzie się dwa ciekawe zdania, jest za to mnóstwo eksperymentów i mglistych skojarzeń. Nie w tym wypadku. Jeden z cięższych zarzutów wobec pisarzy to taki, że piszą ciągle to samo. Albo się powtarzają. I tym razem uwaga, że nic się nie dzieje i mamy do czynienia cały czas z tym samym jest zasadna. Jest to jednak celowy, jak najbardziej świadomy zabieg powtórzenia. Co więcej nie jest to efekciarstwo formalne. Przeciwnie, chyba nie ma nic prostszego niż powtarzanie tych samych zdań. Dlaczego więc książka Robbe-Grilleta jest warta polecenia?
Zdaje się, że potwornie ciężką pracą jest dla pisarza tworzenie przekonujących, obrazowych opisów. Ale jeszcze większą sztuką jest sugerowanie odbiorcy. To właśnie robi autor Żaluzji. Akcja książki jest sprowadzona do minimum. Oto znajdujemy się w bliżej nie sprecyzowanej kolonii, według wszelkiego prawdopodobieństwa francuskiej, na plantacji bananów. Główna bohaterka, A… oraz Frank, jej sąsiad właściciel sąsiedniej plantacji, gdzie mieszka wraz z rodziną, jadają razem posiłki, planując wyprawę do portu. Dyskutują o książce, której akcja dzieje się w Afryce, wśród kolonistów. Czasem na ścianie pojawia się jadowita stonoga, którą Frank zabija. To, oraz rozmowy, czy też raczej sugestie rozmów o ciężarówkach, plantacji i zdrowiu rodziny sąsiada A…, właściwie wszystko, co w książce się dzieje. Co więcej, czytamy o tym kilkakrotnie.
Francuski pisarz stosuje ciekawy sposób przedstawiania świata. Jest niezwykle skrupulatny, jeśli chodzi o dom, kolory ścian, pojazdy, ilość drzew bananowych w rzędzie, mostek, rzeczkę. O ludziach nie dowiadujemy się bezpośrednio prawie niczego, nie więcej niż można powiedzieć o przedmiotach. Coś tam mówią, ale tak samo wydają dźwięki świerszcze czy ptaki. Coś robią, ale możemy jedynie, w rezultacie musimy się domyślać dlaczego i po co. Sposób opisu wywołuje poczucie zdziwienia i oczekiwania. Jednocześnie, całą powieść przecina pulsująca żyła erotycznego napięcia, które nie osiąga kulminacji i które bierze się nie do końca wiadomo skąd. To właśnie niezwykła siła sugestii Robbe-Grilleta.
Pozornie skrajnie obiektywistyczne spojrzenie skrywa komentarz na temat konkretnych zagadnień. Po pierwsze, można odczytać książkę jako krytykę, ale i kontynuację narracji o koloniach. O życiu kolonistów napisano wiele książek. Sedno sprawy Greene’a oraz Podróż do kresu nocy Celine’a, w której znajduje się dość soczysty fragment o białych w tropikach. W obu przypadkach mamy do czynienia z pewną jednostajnością, nudą, zepsuciem oraz chorobą. Wszystko to łączy się z poczuciem wyższości białego człowieka i ten specyficzny klimat, odmalowany bardzo podobnie także przez wielu innych pisarzy, wspomnieć należy choćby o Romainie Garym, stanowi tło wydarzeń także i w Żaluzji. Różnica polega na tym, że jej autor go nie problematyzuje, nie czyni zeń bohatera swojej prozy. Choć może raczej należałoby powiedzieć, że zwyczajnie poświęca mu równie niewiele uwagi co swoim bohaterom. Mimo to, przez powtarzanie sytuacji, przez pedantyczne odtwarzanie na nowo tych samych okoliczności, powstaje wrażenie jakiejś egzystencjalnej pustki. Powstaje wrażenie totalnej beznadziei. Zaburzenie ciągłości zdarzeń, ich właściwie obojętna kolejność jeszcze je pogłębiają. Robbe-Grillet jest zarazem krytykiem snujących kolonijne historie i kontynuatorem ich tradycji. Być może istotny dla tak dwuznacznej pozycji (choć prawdopodobnie drugorzędny) jest fakt, że Żaluzja powstała w roku 1957, a więc w samym środku fali dekolonizacji.
Warto jest zapoznać się z zawartością tego małego sześcianiku. Jego zawartość jest naprawdę nietypowa. Bez wielu fajerwerków otrzymujemy efekt dość niezwykły i oryginalny. Trudno zakotwiczyć książkę Robbe-Grilleta w jakimkolwiek nurcie. Być może najbliższymi kuzynami Żaluzji byłyby filmy Fassbindera, mistrza nudy, która trzyma w napięciu.