Dodany: 29.01.2009 16:09|Autor: dot59
Wymrugana opowieść o zwycięstwie ducha nad ciałem
Niecałe sto stron małego formatu, z szerokimi marginesami i sporą czcionką – w przeliczeniu na znaki pewnie mniej do czytania niż w codziennej gazecie. Lecz prawdopodobnie żadna książka na świecie nie wymagała od autora tak tytanicznego wysiłku. Jak to – może ktoś zapytać – a te tysiąc-i-więcej-stronicowe traktaty naukowe, z setkami cytowań, z koniecznością przegryzania się przez kilogramy rękopisów, wycinków, fotografii, nad którymi praca trwała kilka czy kilkanaście lat? Cóż za porównanie z tymi dwudziestoma paroma kilkustronicowymi tekstami, których stworzenie trwało trochę więcej niż dwa miesiące?
Tak – ale tamte dzieła tworzą ludzie mający do dyspozycji jeśli nie komplet, to przynajmniej sporą część fizycznych możliwości swego organizmu. Bauby nie miał prawie nic. Jego mózg odbierał i przetwarzał bodźce, wiązał litery w słowa, a słowa w zdania, zdania nasycał emocjami – ale praktycznie utracił połączenie z ciałem, z wyjątkiem paru wątłych niteczek zawiadujących ruchami szyi i powiek jednego oka. Człowiek dotąd żyjący z pisania nie był w stanie swojej książki napisać - nawet dotykając klawiatury komputera ołówkiem trzymanym w ustach - ani podyktować. Mógł ją tylko wymrugać. Ciąg liter na tablicy, asystent odczytujący je po kolei, mrugnięcie, zapisanie. I tak piętnaście razy, żeby zanotować sam tytuł. Czterdzieści kilka na jeden wers, niekoniecznie nawet tworzący zdanie. Ponad tysiąc na stronę. I jeszcze kilka albo kilkanaście na każdy błędnie zapisany wyraz. Zdrowe oko męczy się po kilkudziesięciu celowych mrugnięciach. A oko, które jest jedynym narządem używanym do jakiejkolwiek komunikacji...?
Wydobyte z takim trudem zdania układają się w przejmującą opowieść o niezrozumiałym kaprysie losu: czterdziestoparoletni intelektualista i bon vivant, właśnie układający sobie życie w kolejnym związku, bez żadnego sygnału ostrzegawczego w ciągu jednego popołudnia staje się bezbronnym i bezradnym więźniem własnego ciała, „odmieńcem, paralitykiem, niemym i półgłuchym, pozbawionym wszelkich przyjemności i skazanym na żywot meduzy”[1]. Odebrane mu zostało wszystko prócz możności obserwowania (jednym okiem, ale jednak!), słuchania (z zakłóceniami, ale mimo wszystko!), wnioskowania i używania wyobraźni. A dane w zamian – niekończące się pasmo cierpień i upokorzeń – „mycie, przewracanie, wycieranie i zakładanie pieluszek czterdziestoczteroletniemu mężczyźnie jak niemowlęciu”[2]; cewnik w pęcherzu, sonda w żołądku, rurka w tchawicy; wydzielina w oskrzelach, pot, ślina – ta cała kłopotliwa fizjologia, której na co dzień albo nie zauważamy, albo staramy się nie zauważać, a w każdym razie ukryć przed wzrokiem, słuchem i węchem innych ludzi... I niemożność realizacji żadnego pomysłu, żadnego zamiaru – prócz pragnienia przekazania światu, co czuje człowiek pozbawiony prawie wszystkich atrybutów, które sprawiają, że postrzegamy go jako człowieka, a nie „warzywo”[3]. Heroizm bez kreowania się na bohatera, opisywanie niewyobrażalnego dramatu raczej z ironią niż z użalaniem się nad sobą. I memento dla nas wszystkich, a zwłaszcza malkontentów i kwękaczy: ludzie, powtarzajcie sobie co dzień jak mantrę: „mam szczęście”! Mam szczęście, bo mogę jeść, pić, czytać, wycierać nos, drapać się za uchem, zdjąć sweter, gdy gorąco, okryć się kocem, gdy zimno, kąpać się trzy minuty albo godzinę, iść z bolącym zębem do dentysty. Mam szczęście, bo choćbym miał czy miała tylko dwie możliwości do wyboru zamiast dwustu, mogę wybierać pomiędzy nimi samodzielnie. Mam szczęście, bo mogę – komu zechcę i jak zechcę - powiedzieć, co myślę i czuję...
Obrazki z życia człowieka „zamkniętego wewnątrz siebie samego”[4] to wyjątkowe połączenie autentyzmu i doskonałego języka – żywego, wyrazistego, bogatego, ale bez zbędnych udziwnień i zawiłości. Udało mi się wyłapać tylko dwa drobne mankamenty, powstałe zapewne gdzieś na styku między tłumaczem a korektą: „usiłuję rozkurczu”[5] i „churgotu” [6]. Ale o nich za chwilę zapomnę, natomiast wymruganą opowieść o zwycięstwie ducha nad prawie martwym ciałem (zwycięstwie niestety jedynie doraźnym, bo autor zmarł kilka miesięcy później, jeszcze zanim świadectwo jego walki ukazało się na półkach księgarń; zdążył tylko zobaczyć próbny egzemplarz, o czym świadczy jedna z ilustrujących książkę fotografii) będę pamiętać do końca życia...
---
[1] Jean-Dominique Bauby, „Skafander i motyl”, przeł. Krzysztof Rutkowski, słowo/obraz/terytoria, Gdańsk 2008, s. 28.
[2] Tamże, s. 20.
[3] Tamże, s. 79.
[4] Tamże, s. 8.
[5] Tamże, s. 8.
[6] Tamże, s. 36.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.