Dodany: 11.03.2009 18:36|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Gdybyż oprawa dorównywała treści…


Ponieważ druga w kolejności powieść Wojnarowskiej, na którą natrafiłam, okazała się znacznie lepsza od pierwszej, skusiłam się po raz trzeci na dzieło tej autorki. Trochę mnie zniechęcił prolog, zawierający - nieco przesadnie jak na mój gust udramatyzowaną - reminiscencję sceny erotycznej z udziałem nieznanych jeszcze czytelnikowi postaci. Niektóre użyte w nim środki stylistyczne mają w sobie sporo uroku, a frazy, w których zostały użyte mogłyby stać się elementami całkiem interesującego wiersza („Mikrokosmos kołdry, w prostokącie ciasnej ciemności. (…) Współobjęci, święci, napełnieni sobą. (…) Nie odpowiadaj. Nie budź. Bądź.”[1]) - ale spiętrzone, stłoczone, oklejone nieco wytartymi górnolotnymi słówkami tracą swoją moc, a ostateczny efekt jest daleki od zachwycającego („Błogosławiłam ciemność, zapiekłą tajemnicę, pomiędzy dwiema elektrodami naszych ciał. Zaburzała rotację Ziemi. Unosiła wysoko. Strącała równie gwałtownie. (…) Uciskała pachwiny, aż zaczynały drgać niekontrolowane. (…) Na oślep. Nieokiełznana, mordercza fala krwi, rozsadzająca monotonnym tonem. Tempo! Tempo! Dwoje bezwolnych szaleńców. Dokąd? Duszący strach, że nie ma już szans ucieczki (…)”[2].

Ale jeszcze nie zdarzyło mi się zrezygnować z lektury po przeczytaniu pierwszej strony, a dalej zaczynała się normalna fabularna akcja: w małym miasteczku na Opolszczyźnie nowo przybyły do parafii wikary szykował się do poprowadzenia sierpniowej pielgrzymki…

I to właśnie okazało się największym atutem powieści - osadzenie fabuły w tych specyficznie polskich realiach, a na ich tle pokazanie postaw i zachowań grupy obcych sobie ludzi oraz skonfrontowanie nauczania Kościoła katolickiego z rzeczywistością przeciętnego Polaka żyjącego w początkach XXI wieku.

Pielgrzymka trwa zaledwie siedem dni, ale to wystarczy, by każdy jej uczestnik obnażył jakiś fragment swego wnętrza - jeśli nie przed wszystkimi i nie przed księdzem Janem, to przynajmniej przed narratorem, wykładającym zawiłości jego myśli i uczuć może z pewnym nadmiarem dydaktyzmu, ale bardzo przekonująco - by zdradzonych zostało kilka bolesnych tajemnic, a w tej i owej duszy dokonało się coś w rodzaju przewrotu, choć niekoniecznie natury religijnej. Świetnie wykreowane są postacie księdza Jana, nieustannie ubolewającego nad własną niedoskonałością i nad nieskutecznością swoich apostolskich poczynań, Jadwigi, krygującej się leciwej panny, która w kilkudniowej wędrówce nagle dostrzega życiową szansę zdobycia upragnionego partnera i pragnie ją za wszelką cenę zrealizować, oraz jej obu zalotników - Prokopa, niewydarzonego budowniczego Polski Ludowej, bodaj pierwszy raz w życiu romantycznie zakochanego, i Albina, małomiasteczkowego macho, któremu „do garów baby potrzeba. Jeść dać, sprzątnąć, oprać”[3]. A także - choć jemu poświęca autorka stosunkowo mało miejsca i dopiero w końcowych scenach - Wydry, czarnego charakteru, którego chamstwo i cynizm okazują się tylko fasadą osobowości nie całkiem pasującej do ćwieków i tatuaży…

Ze scenami z pielgrzymki przeplatają się kolejne partie rozmowy, prowadzonej przez dwie osoby, z których tożsamość jednej - Soni - zdradzona zostaje zaraz na początku, druga zaś pozostaje anonimowa prawie do samego końca, odgrywając raczej rolę moderatora niż partnera w dialogu. To Sonia ma coś do powiedzenia - i bardziej samej sobie niż jemu. Musi jeszcze raz - scena po scenie, zdanie po zdaniu, gest po geście - przypomnieć sobie dramat, przed którym uciekła na pielgrzymkę: nieudane małżeństwo z Arturem i związek z Gerardem, szalony, pełen najwyższych wzlotów i najgorętszych emocji, ale równocześnie straszliwie destrukcyjny, w nierównie większym stopniu dla niej niż dla niego. Bo Sonia jest jedną z tych kobiet, o których ktoś powiedział, że „kochają za bardzo”, dają z siebie wszystko, nawet gdy otrzymują niewiele albo prawie nic. Jej opowieść mogłaby stanowić wzorcowy przypadek szkoleniowy dla psychoterapeutów…

Gdyby ze znajomością psychologii i obyczajowości współczesnych Polaków szła w parze dbałość o szczegóły i wyczucie językowe, powieść byłaby bardzo dobra. Lecz tych dwóch ostatnich cech autorce brakuje. Nie występuje tu co prawda - jak w „Niekochanych” - zjawisko kilkakrotnej zmiany koloru oczu bohaterki, ale trafiają się inne nieścisłości. Kiedy Sonia informuje przyszłych teściów, że znają się z Arturem „cztery tygodnie”[4], jest już pewna, że jest w ciąży. Gdyby wylądowali w łóżku pierwszego dnia znajomości, byłoby to od biedy prawdopodobne, ale między ich poznaniem się a skonsumowaniem związku musiało przecież minąć trochę czasu (najpierw zaprosił ją na próbę, potem spotykali się jeszcze kilka razy - i z kontekstu wcale nie wynika, że codziennie), podobnie jak od stwierdzenia ciąży - chyba tylko testem, bo tak wcześnie żaden ginekolog nie potwierdzi podejrzenia - do spotkania z rodzicami Artura (stwierdziwszy, że musi ich odpowiednio przygotować, „szybko się nie pojawił…”[5]). Inny problem natury prokreacyjnej dotyczy Budnioków: kiedy Leokadia zaszła w ciążę, „przekwitała już. (…) Miała wtedy czterdzieści pięć lat”[6], podczas pielgrzymki jej syn ma lat „kilkanaście”[7], więc nawet przyjąwszy dolną granicę tego przedziału wiekowego ona musi liczyć sobie co najmniej 56-57 - a nadal niepokoi się: „Przecie w ciążę zańdę!”[8]; wyjąwszy biblijną Sarę i opisywane nie tak dawno w prasie eksperymenty medyczne pewnego włoskiego ginekologa, byłby to ewenement na skalę światową…

Nie najlepiej też wychodzi autorce stylizacja gwarowa i indywidualizacja języka poszczególnych postaci. Turawa leży na Śląsku Opolskim, kilka kilometrów od stolicy regionu, ale ani jedna z powieściowych postaci nie używa języka, jaki powszechnie się słyszy w tych okolicach, za to wszyscy - i dwójka repatriantów ze Wschodu, i pochodząca z Kaszub Leokadia, i przybyły z bliżej nieokreślonej wsi (koło Warszawy?), choć noszący bardzo śląskie nazwisko, Władysław, i autochton Albin, a nawet pojawiający się w jednej scenie restaurator spod Częstochowy - posługują się jakąś dziwną mieszaniną polszczyzny kresowej („zapomniała ja”, „gdzie ty był”, „kredyt ja wziął”, „idziem”, „grzeszym”) z elementami różnych gwar z centralnej Polski („tyla”, „pewnikiem”, „tera”, „przecie”), z góralskim „Jezusicku” na okrasę[9]. Uderzająco kontrastuje z nimi mowa Soni, której zwierzenia pełne są sformułowań w rodzaju: „noc wciąż trwała, bierna, jakby w opozycji do nas, jednak czekająca na przyzwolenie, że może dopuścić wreszcie światło nadciągającego świtu”[10], „nie wiem, co znaczyły te fiołkowe i malinowe barwy cyklicznych okręgów, które zawirowały wtedy w mojej głowie”[11], „piękny poranek opadł ciepłym odblaskiem na błękitne obicia ścian, na zasłony w oknach i miękko wyściełaną podłogę”[12]. Gdyby to były zapiski w jej pamiętniku - w porządku, ale to są fragmenty rozmowy odbywanej w stanie silnego wzburzenia emocjonalnego! Trudno uwierzyć, że w takiej sytuacji ktokolwiek - nawet osoba żyjąca z pisania - jest w stanie używać podobnego języka… Sama zaś autorka ma wyraźną skłonność do nadużywania w narracji dziwacznej konstrukcji stylistycznej - szatkowania potencjalnych zdań złożonych na części, z których przynajmniej jedna nie powinna egzystować samodzielnie („Oblepiająca wszystko blada poświata. Rozkładająca tajne akcenty na twarzach, liściach, pojedynczo i połyskliwymi warstwami”[13]; „(…) czytała mu bajki, te jego ulubione. Przy których zawsze uspokajał się”[14]).

Może mam za wielkie oczekiwania, ale w tym przypadku niedostatki warsztatowe skutecznie zakłóciły mi odbiór tego, co w treści ważne, i nie zmienił tego niekorzystnego wrażenia nawet fakt, że przy dwóch scenach niebezpiecznie zaszkliły mi się oczy. Od utworu ocenianego na czwórkę wymagam więcej…



---
[1] Elżbieta Wojnarowska, „Wygnańcy raju”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2006, s. 5-6.
[2] Tamże, s. 5.
[3] Tamże, s. 335.
[4] Tamże, s. 57.
[5] Tamże, s. 56.
[6] Tamże, s. 94.
[7] Tamże, s. 14.
[8] Tamże, s. 165.
[9] Aby nie mnożyć w nieskończoność przypisów, zrezygnowałam z podawania odnośników do stron, zresztą prawie każdy z tych przykładów powtarza się w tekście przynajmniej dwa razy.
[10] Elżbieta Wojnarowska, op. cit., s. 40.
[11] Tamże, s. 204.
[12] Tamże, s. 314.
[13] Tamże, s. 40.
[14] Tamże, s. 164.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2580
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: koczowniczka 13.03.2009 17:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Ponieważ druga w kolejnoś... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dot, bardzo dziękuję za tę recenzję. Przeczytałam ją aż trzy razy z wielką uwagą. Na razie znam tylko jedną książkę Wojnarowskiej i więcej nie chcę. Jej styl wydaje mi się tak okropny, dziwaczny, że... nie dam rady. Co za budowa zdań. Po co tak pisać?
Wojnarowska wydała też książkę dla dzieci. Bardzo jestem ciekawa, czy tam też są takie dziwne konstrukcje stylistyczne?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 14.03.2009 08:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Dot, bardzo dziękuję za t... | koczowniczka
Ja bardzo doceniam wnikliwość psychologiczną autorki i właśnie dlatego, mimo rozczarowań wynikających z niedoskonałości warsztatowych, sięgam po kolejne jej powieści. Tej dla dzieci nie znam, ale z ciekawości poszukam.:)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: