Siódmego dnia siódmego miesiąca księżycowego
Co się dzieje, kiedy pisarz ma obsesję na punkcie jedzenia i kobiecych piersi wypełnionych mlekiem? Otóż powstają powieści takie jak „Obfite piersi, pełne biodra” albo „Bum!”. To oczywiście drobny żart, chociaż „Bum!” powiela schemat znany już z tej wcześniejszej pozycji – bohaterska, silna matka oraz słaby, niezaradny ojciec i syn. I oczywiście apoteoza jedzenia.
Nie bardzo rozumiem, skąd wziął się polski tytuł najnowszej książki Mo Yana. W posłowiu autora jest on tłumaczony jako „Czterdzieści jeden wystrzałów” i to ma sens, oddaje treść i wyjaśnia jednocześnie, dlaczego zamiast „rozdziałów” są „wystrzały”. I tych wystrzałów (rozdziałów) jest właśnie czterdzieści jeden. Ot, zagwozdka!
Nie, nie zdradzę, skąd taka liczba. Zacytuję natomiast początek powieści, który w przewrotny dość sposób sygnalizuje czytelnikowi, z czym może się spotkać i że powinien mieć się na baczności, dając się porwać nurtowi opowieści.
„Wielki mnichu, w naszych stronach dzieci, które lubią się przechwalać i opowiadać bajki nazywamy »działkami« – to jednak, co tu opowiem, stanowi od początku do końca najczystszą prawdę”*.
Siódmego dnia siódmego miesiąca księżycowego w starej Świątyni Pięciu Bóstw pewien dwudziestoletni młodzieniec imieniem Luo Xiaotong zaczyna opowiadać staremu mnichowi historię swojego życia. Jednocześnie relacjonuje wydarzenia rozgrywające się w czasie bieżącym i wokół sakralnego przybytku. W jego opowieści splatają się więc przeszłość i teraźniejszość, świat rzeczywisty i surrealistyczne wizje. Bowiem o ile wspomnienia chłopca utrzymują się, przynajmniej do czasu, w realiach świata, który możemy uznać za rzeczywisty, o tyle sceny przypisane teraźniejszości to już czyste szaleństwo, rozpasany karnawał wyobraźni. Ale im dalej posuwa się relacja, im szybszego nabiera tempa, tym bardziej zaciera się granica pomiędzy tym, co realne a tym, co wyobrażone. Opowieść wymyka się spod kontroli i zaczyna żyć swoim własnym życiem.
W posłowiu autor odnosi się do „Blaszanego bębenka” Güntera Grassa. Luo Xiaotong, tak jak Oskar, odmawia wejścia w dorosłe życie i niepowstrzymanym potokiem słów stara się zatrzymać swoje dzieciństwo. Przy czym postać wykreowana przez Mo Yana to jakby odwrotność bohatera „Blaszanego bębenka” – jest dojrzała fizycznie, natomiast jej rozwój psychiczny, lub może raczej emocjonalny, zatrzymał się na wieku dziesięciu lat.
Nie jestem pewna, czy młodzieńcem powoduje rzeczywiście strach przed dorosłością – z jego opowieści wynika, że nigdy nie zaznał prawdziwego dzieciństwa, a nawet starał się przed nim umknąć. Albo ono umykało przed nim… Myślę, że boi się on raczej samotności, braku celu w życiu. Bo chociaż twierdzi, że opowiada, gdyż pragnie zostać mnichem, to jednak ten wybór wydaje się przypadkowy lub wynika z faktu, że zasadniczo pozwoliłby mu utrzymać dotychczasowe status quo.
Nowa powieść Mo Yana płynie jak rwąca rzeka, ale wydaje się nieco łatwiejsza w odbiorze niż jego wcześniej wydane w Polsce utwory, ponieważ pewnemu rozgraniczeniu, przynajmniej na początku – podkreślam ponownie – podlega to, co realne i to, co fantastyczne; realizm króluje w historii życia chłopca, absurd i groteska dominują w wizjach teraźniejszości. Całość jest dodatkowo rozdzielona graficznie – wydarzenia teraźniejsze są zapisane italikiem. Może dzięki temu noblista – nawet jeśli mu na tym nie zależy („Ona [powieść] właśnie ma być taka długa, taka gęsta, taka trudna, a jak ktoś nie chce czytać, to niech nie czyta. I choć miałby mi pozostać tylko jeden jedyny czytelnik, i tak będę pisać właśnie w ten sposób**)” – zyska szersze grono czytelników. Jednego wiernego wielbiciela ma na pewno – mnie.
---
* Mo Yan, „Bum”, przeł. Agnieszka Walulik, wyd. WAB, 2013, s. 15.
** Tamże, s. 15.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.