Dodany: 11.05.2009 23:16|Autor: miłośniczka

Czary-mary i ich granica


Naprawdę kocham nieprawdopodobne, bajkowe historie. Śmieszne, smutne, zabawne, wzruszające, jakiekolwiek by były, jeśli jest w nich choć odrobina magii – jakoś tak mnie „biorą”, podobnie jak baśniowa muzyka Joanny Newsom czy zespołu CocoRosie. Od dzieciństwa żyłam w świecie Kopciuszka, Czerwonego Kapturka i Królewny Śnieżki, o których opowiadała mi przed snem mama, oraz Żyda Ajwaja i Czarownicy Czukwy, których za dzieła swojej wyobraźni uważał mój drugi rodziciel. Wychowana w takim świecie, dopuszczam dużą dozę nieprawdopodobnego nie tylko w bajkach, filmach, literaturze, ale nawet i w życiu.

„Jak w niebie” Marca Levy z początku mnie wprost zachwyciło. Cała opętana demonem ciekawości połykałam wręcz stronicę za stronicą, nie mogąc oderwać wzroku od literek. Oto wreszcie znalazł się ktoś, kto, będąc dorosłym i pisząc dla dorosłych, postanowił wprowadzić nas w świat, który pozwala na przebywanie, biesiadowanie, rozmawianie, zabawę z kobietą, która znajduje się w bardzo głębokiej śpiączce. Jak to możliwe? A czemu by nie? Dlaczego by nie opuścić swego bezwładnego ciała i nie zmaterializować się w całkiem innym miejscu?

Lauren jest wspaniałym, oddanym pracy lekarzem. Narażając własne zdrowie regularnie pracuje po godzinach, byleby uratować kolejnego pacjenta. Zmęczenie daje o sobie znać – ulega wypadkowi, w wyniku którego zapada, jak można się domyślić z wcześniejszych linijek, w stan śpiączki.

Arthur z kolei to młody, mądry, przystojny, inteligentny i dowcipny architekt, który po kilku miesiącach od wypadku Lauren wynajmuje jej mieszkanie. Wiedzie spokojne i uporządkowane życie trzydziestoletniego kawalera, gdy nagle, podczas kąpieli, w szafie znajduje obcą kobietę. Lauren. Obca kobieta wydaje się szaloną: jak dziecko cieszy się z faktu, że mężczyzna ją widzi, słyszy, może… dotknąć. Ot, nudziło się dziewczynie w szpitalu w nieruchomym ciele, to i postarała się wydostać z tego ciała i wrócić w miejsce, które było jej najbliższym, gdzie znajdowały się wszelkie drogie jej sercu rzeczy: do własnego mieszkania. Długo przyjdzie Lauren przekonywać swojego „lokatora”, że nie jest „naprawdę” żywa, że człowiek, którego ma przed sobą, jest jedynie świadomością kobiety w śpiączce. Jak to? Arthur nie jest głupi: przecież może jej dotknąć, czuje zapach…

Prawda, że godna podziwu fabuła? Wspaniały pomysł, z tym i ja się zgadzam. Jak mówiłam, kocham taką dawkę „czarów”. TAKĄ. Jakże trzeba być ostrożnym, żeby w wyobraźni nie dać się ponieść gdzieś daleko, daleko, dalej nawet, niż do świata Kopciuszka i Żyda Ajwaja. Marc Levy nie sprostał tej próbie; nie sprostał.

Chciałoby się zanucić na znaną nam wszystkim melodię: „A miało być tak pięknie…”. Owszem, mogli się poznać, mogli się pokochać, mogli dużo… Ale czy aby na pewno Lauren mogła PŁAKAĆ? Tego już nie zniosłam. Przecież nawet nie była duchem (duchowi bym wybaczyła te łzy, wszakże od dawna pozbawiony jest ciała, ale jak do jasnej… (ekhm) łzy mogą pojawiać się w oczach „kobiety”, której ciało nieruchomo spoczywa opodal, w odległości paru kilometrów, na szpitalnym łóżku? CO jej produkuje te łzy? Tak samo nie mogłam znieść zmieniających się na owej „świadomości” modnych kreacji i pełnego przekonania o możliwości zrobienia śniadania, gdy jednocześnie smuci ją fakt, że nie jest w stanie przyrządzić nikomu filiżanki kawy. To wszystko sprawiło, że moja ocena książki gwałtownie spadła. I nie, żebym nie żałowała! Przytuliłabym chętnie do serca bohaterów, którym niezręcznymi ruchami autor odjął tyle uroku, ile mogłoby ująć obrazom impresjonistów pozbawienie ich jednego z podstawowych kolorów. Po prostu zniknęło jakiekolwiek poczucie prawdopodobieństwa, które sprawia, że swobodnie poruszasz się po świecie danej opowieści, mając wrażenie, że to twój świat jest tym fałszywym, gdy nagle odrywasz wzrok od czarnych znaków graficznych na śnieżnobiałych stroniczkach. Nie ma już Joanny Newsom ani CocoRosie, w uszach dźwięczy mi teraz pop – co prawda dobry, ale i tak ot, pop. Uff. Chcę zdradzić jeszcze tyle, że moich nadziei nie zawiódł jednak Levy tak do końca – do końca widać nie jest taki znów lewy. Fabuła (na szczęście!) została poprowadzona w taki sposób, że powieść wybroniła się od posądzenia o bycie łzawym romansidłem.

I jak was teraz przekonać, że po tej recenzji powinniście się jednak postarać ją przeczytać? Jeśli wasze dzieciństwo było pełne nieco innych przyjaciół niż Ajwaj i Czukwa – przeczytajcie. Może macie inne wyobrażenia i oczekiwania odnośnie do tego, na ile można przekroczyć próg „czarów-marów” (czy jak im tam). I jeszcze optymistyczny akcencik: właśnie kończę drugi tom, i jest wspaniały, o wiele, wiele lepszy od „Jak w niebie” – ale jeśli chcecie się nim porozkoszować, musicie przebrnąć przez tę nadmiernie nieprawdopodobną część pierwszą.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1432
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: