Dodany: 05.08.2009 12:59|Autor: Laila

Czytatnik: Notes

Całkowicie subiektywna relacja z Przystanku Woodstock '09


Może BiblioNETka to nie jest miejsce na takie wynurzenia, jednak tłumaczę sobie, że przecież niejednokrotnie już pisałam tutaj o koncertach, wyjściach do teatru i filmach, więc czemu by nie o tym? Czytatnik swój traktuję chwilami troszkę jak bloga, myślę więc, że relacja będzie tu całkiem na miejscu. Tym bardziej, że tak naprawdę tylko tutaj lubię pisać. A więc do dzieła.

---

PRZEDTEM
Przyjeżdżam do domu na wakacje. Pośród rozmów z rodzicami wspominam nieśmiało o Woodstocku. Reakcja dokładnie taka, jak przewidywałam: "Nigdzie nie pojedziesz, nie ma mowy". "Normalni ludzie nie jeżdżą na Woodstock". "Boimy się o ciebie". "Widziałaś, co tam się dzieje? W telewizji pokazywali!". Jednak M. nie wycofuje się, sam jeździ od kilku lat i nie wyobraża sobie tegorocznego Woodstocku beze mnie. Przyjeżdża i zbiera się na odwagę, by pogadać i poprosić o zgodę. I dostajemy ją! Zupełnie się tego nie spodziewałam, więc skaczę do góry ze szczęścia i wciąż zastanawiam się, czy to nie sen.
Parę dni przed następuje wielkie pakowanie i przygotowywanie rzeczy. M. mówi, że najlepsze są trampki - lekkie i przewiewne, w razie czego szybko wyschną i mają jeszcze szereg innych zalet. Kupuję więc parę trampek - ostatnio nosiłam takie w podstawówce na lekcjach wf-u. Pakuję jeszcze kilka innych rzeczy, śpiwór i różne takie, no i - wyjazd!

PRZEDDZIEŃ

Pakujemy się do kolejnych pociągów - coraz bardziej zatłoczonych woodstockowiczami. Nie jedziemy specjalnym pociągiem, ale "normalnymi" - jak się okazuje, do końca "normalne" to one nie są... Młodzi ludzie tłoczą się wszędzie, siedzimy na korytarzu w wagonie pierwszej klasy - w końcu konduktor pozwala nam zająć miejsca w przedziałach.
Docieramy do Kostrzyna. Od pierwszego momentu widać, co się dzieje - na ulicach mnóstwo młodzieży, najczęściej w charakterystycznych, wskazujących na subkulturę punków strojach. Jednak nie brakuje i "normalsów", takich, jak my. Wszystko wygląda całkiem wesoło, no, może poza jakimś chłopakiem śpiącym na chodniku. Ponieważ póki co jestem absolutnie trzeźwa, moją uwagę zwraca głośne zachowanie innych osób - już nie całkiem trzeźwych.
Do miasteczka festiwalowego docieramy specjalnymi autobusami. Podziwiam kierowców, którym udaje się nie rozjechać ani jednej osoby - pomimo tłumów rzucających się w stronę każdego z nich, byle tylko zdążyć wepchać się przed innymi. Udaje nam się zmieścić i już po chwili docieramy na miejsce.
Dookoła morze ludzi. Po lewej stronie rzędy wielkich umywalek i krany - miejsce, gdzie będziemy się myć przez kilka następnych dni. Skręcamy w prawo, koło namiotu Pokojowej Wioski Kryszny. Wyżej, na wzniesieniu rozbijamy namiot. Idziemy obmyć ręce i twarz z podróżnego pyłu, następnie zmierzamy w stronę namiotu Kryszny. Tam kupujemy obiad - żółty ryż polany sojowym sosem, kulka słodkiej kaszy i płaskie, chrupkie ziemniaczane chipsy. Siedzimy na piachu i słuchamy "hare kryszna, hare hare" na jedną melodię przez dobre 20 minut, co po chwili staje się dość irytujące. Jak się później dowiaduję, u Harry'ego zawsze śpiewają te same słowa, jednak muzyka się zmienia.
Po jedzeniu idziemy dalej - ogromna scena jest już gotowa, wzdłuż ulicy rozstawione są stragany z pamiątkami. Ze sceny dobiega głos DJ-a, niedaleko wznosi się wysoki maszt do skakania na bungee. Dookoła wiele namiotów - a wedle słów M. to jeszcze nie wszystkie, bo najwięcej osób przyjedzie w piątek. Nie bardzo potrafię to sobie wyobrazić. Na głównej scenie wyświetlane są filmy z kolejnych lat przebiegu Przystanku. W ciemności niechcący nadeptuję na jakąś leżącą osobę.
Idziemy jeszcze do wioski piwnej. Kupujemy po Leszku w specjalnej, Woodstockowej puszce. Chcemy potańczyć, bo przy wiosce piwnej z kolei jest coś w rodzaju "dyskoteki", jednak nie puszczają niczego interesującego i w końcu idziemy do namiotu, gdzie zmęczeni zasypiamy przy dźwiękach metalowej kapeli z namiotu Harry'ego.

DZIEŃ PIERWSZY

Budzi mnie nieznośny skwar panujący w namiocie. A jest dopiero ósma rano. Wstajemy i idziemy się umyć. Czuję się skrępowana - mam się myć przy pięciu innych osobach stojących przy tej samej umywalce? Po chwili jednak zauważam, że wszyscy zachowują się zupełnie naturalnie - nikt nie obserwuje innych, tylko zajmuje się sobą. Niektórzy proszą o pożyczenie odrobiny pasty lub żelu i ani razu nie słychać odpowiedzi odmownej. Zimna woda z początku jest raczej nieprzyjemna, ale po chwili można się przyzwyczaić.
Potem idziemy szosą do Kostrzyna, bo jak się okazuje, na miejscu nie można kupić chleba ani żadnych innych rzeczy, które zwykle je się na śniadanie lub kolację. Robimy zapasy i wracamy. Jest już trochę za późno, by iść do Akademii Sztuk Przepięknych (nie wiem czemu irytuje mnie ta nazwa...) na spotkanie z Lechem Wałęsą. Siadamy przed namiotem i pijemy spirytus z sokiem przywieziony przez J. W dobrych humorach, nakręceni na zabawę ruszamy na pierwszy koncert - Blenders. Skaczemy przy "Czarnym ciągniku" i innych kawałkach, które nieodmiennie kojarzą mi się z dzieciństwem, kiedy to słuchałam tego zespołu z kaset starszego brata.
Potem szalejemy na koncercie Jelonka - genialnego skrzypka z Huntera. Na chwilę idziemy poobserwować ludzi taplających się w błocie koło sceny. Mam mieszane uczucia - sama za nic w świecie nie weszłabym tam, a z drugiej strony wszyscy wyglądają na niesamowicie rozbawionych.
Później robimy sobie przerwę na zimnego Leszka, a następnie Volbeat - znów w szaleńczym młynku pod sceną. Wykończeni wracamy do namiotu - chcemy jeszcze iść później na koncert Juliette Lewis, ale jesteśmy tak wyczerpani, że już nie wstajemy, tylko zawijamy się w śpiwory i zasypiamy w wyjątkowo zimną noc.

DZIEŃ DRUGI

Kolejny poranek w namiocie-saunie. Mycie, śniadanie, wyjście - idziemy do ASP, tam przez chwilę słuchamy Tadeusza Mazowieckiego. Mówi o stosunkach polsko-niemieckich i kwestii nauczania religii w polskich szkołach. W namiocie jest duszno i tłoczno, wychodzimy w skwar.
Cały dzień szukamy cienia, schronienia przed upałem. W końcu bierzemy karimaty, idziemy pod las i tam kładziemy się w cieniu na trawie, znużeni zasypiamy. Słońce jest bezlitosne - mamy czerwone twarze, dostaję też uczulenia na ramionach.
O 22 idziemy na koncert jubileuszowy z okazji 40 lat Woodstock. Zaczyna się żywiołowo, energetycznie, orkiestra brzmi wspaniale. Z artystów, których rozpoznaję, pojawia się Ewelina Flinta i Kasia Kowalska. Później jednak coś mi nie gra - atmosfera opada, robi się nudno i w końcu idziemy do namiotu. Wracamy o wpół do pierwszej na The Subways, jednak na scenie wciąż jest poprzedni zespół - Kroke z Krakowa, grający muzykę żydowską. Lider przepięknie gra na skrzypcach - upajam się muzyką i żałuję, że wcześniej nie wiedziałam, co to za zespół i nie przyszłam słuchać od początku.
Jakiś czas później Subwaysów wciąż nie ma. Nie wychodzą z garderoby. W końcu, pół godziny po czasie, wysyłają na scenę technika, który życzy sobie kolejnych dwudziestu minut na dostrojenie. Wkurzony Jurek Owsiak, który prowadzi wszystkie koncerty, miota się po scenie i grozi, że zespół nie wystąpi. Pada kilka nieparlamentarnych wyrażeń. Ostatecznie zaczynają godzinę po czasie - nie zostajemy do końca, bo jest zimno, raczej nudno i w każdym kawałku tak samo. Idziemy spać.

DZIEŃ TRZECI

Kolejny taki sam ranek. Przedpołudnie spędzamy w cieniu przy pobliskim lesie. Potem chodzimy tu i tam, mocząc koszulki w wodzie i chowając się przed słońcem. Z niewielkiej oddali słuchamy koncertu Atmasfery - ukraińskiego zespołu, laureata Złotego Bączka za najlepszy koncert na scenie folkowej w zeszłym roku. Kolejny raz nieznany wykonawca zaskakuje mnie piękną muzyką. Ich utwory są takie... atmosferyczne, przestrzenne. Czuję w nich naturę, coś jakby klimat lasu, jeziora, rozległych przestrzeni. Muzyka przepływa przeze mnie jak woda, jest bardzo kojąca, uspokajająca. Wspaniała.
Oglądamy jeszcze koncert zespołu Infernalia - jednego z laureatów konkursu dla młodych wykonawców. Muzyka ciekawa, ale wokalista trochę zbyt przejęty swoją obecnością na scenie.
Wracamy na Dżem. Piwem rozkręcamy się do zabawy - i w końcu to, na co najbardziej czekaliśmy - koncert Clawfinger, laureata Złotego Bączka za najlepszy koncert na dużej scenie. Grają genialnie - od początku do końca żywiołowo, szybko, ciężko, energetycznie. Publiczność szaleje. Ludzie dosłownie fruwają nad głowami, zaliczam kilka siniaków i czyjś glan ląduje na moim nosie (gorączkowo sprawdzam, na szczęście nie jest złamany). Koncert jest po prostu wspaniały.
Idziemy na chwilę do namiotu - i wtedy pojawia się upragniony deszcz. Spacerujemy w ciepłych, dużych kroplach. Na szczęście na koncert Guano Apes przestaje padać. Sandra ładnie wygląda, cały zespół daje świetny koncert. Bardzo lubię ich muzykę, ale po występie Clawfinger jestem trochę zbyt zmęczona, by szaleć pod sceną.
Podczas ostatniego numeru zaczyna się ulewa. Błyska, grzmi. Idziemy do namiotu. Całą noc po prostu leje - i przy okazji zalewa nasze rzeczy... Wyjeżdżamy o ósmej rano przemoczeni, zmęczeni i senni.

PODSUMOWANIE

Zacznę od plusów.
Koncerty były naprawdę wspaniałe, nie dość, że ogromny wybór, to jeszcze doskonałe nagłośnienie, wielkie telebimy, świetne oświetlenie. Wszystko na najwyższym poziomie. Do tego ciekawi ludzie na konferencjach w ASP, możliwość uczestnictwa w warsztatach gitarowych, obejrzenia operetki i inne naprawdę atrakcyjne propozycje. Bardzo żałowałam, że nie byłam na tych wszystkich wydarzeniach - wszystko przez obezwładniający upał i zmęczenie.
Brawa należą się organizatorom także za bezpieczeństwo - wszędobylskie patrole pokojowe i medyczne, patrol policyjny, szpital polowy. Widok osób w kolorowych, oznakowanych koszulkach utwierdzał w przekonaniu, że w razie niebezpieczeństwa można liczyć na natychmiastową pomoc.
Kolejny plus - klimat, atmosfera wolności, swobody, życzliwości. Nikt mnie ani razu nie zaczepił w agresywny sposób, ludzie podchodzili raczej po to, żeby chwilę pogadać, o coś zapytać. Do tego dookoła było tylu ludzi, że można było poczuć się anonimowo i swobodnie. Aby się wyróżnić, niektórzy ubierali się w wariackie przebrania lub śpiewali piosenki.
Wspaniałe muzyczne odkrycia, niezapomniane koncerty.
Jednak nie wszystko było piękne. Niektóre rzeczy, co to w telewizji pokazali, okazały się być prawdą w przypadku pewnej części osób. Oczywiście trzeba podkreślić. że tylko niewielki procent woodstockowiczów wpadł w pułapkę nadmiernej wolności, co w efekcie przyniosło obrazki takie, jak publiczne oddawanie moczu w wiosce piwnej czy paradowanie nago.
Innym problemem jest brud i zwyczajny - powiedzmy sobie szczerze - syf, jaki wszyscy zostawiają wokół siebie. Rozumiem zostawianie puszek, bo mnóstwo ludzi bezustannie kręci się i je zbiera - ale walające się wszędzie plastikowe kubeczki, papierowe talerzyki, a nawet pogubione buty i części ubrania - to już przesada. Jeden wielki syf przy toitoiach (z których oczywiście także nie można było korzystać normalnie, trzeba było pomazać ściany, wyrwać zamek i klapę, albo jeszcze wywalić razem z kolegą w środku...). Sytuację pogarszały jeszcze chmury pyłu unoszące się w parnym powietrzu, wciskające się w usta, nos i łzawiące oczy.

Jak każde wydarzenie kulturalne, także i to jak widać ma swoje plusy i minusy. Ale to, co zupełnie je odróżnia, to te skrajności... Genialne koncerty, niemożliwy do opanowania syf, praktycznie nieograniczona wolność i jednocześnie maksymalne możliwe bezpieczeństwo.
Nie wiem, czy pojadę w przyszłym roku. Ale mam nadzieję, że ten Przystanek będę niedługo już wspominać tylko w pozytywnych aspektach.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1346
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: norge 06.08.2009 21:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Może BiblioNETka to nie j... | Laila
Pzeczytałam z zainteresowaniem. Piszesz bardzo ciekawie i fajnie, że umieściłaś ten "reportaż" w BN.
Użytkownik: Laila 06.08.2009 22:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Pzeczytałam z zainteresow... | norge
Dziękuję za miłe słowa, Diano :) Pozdrawiam
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: