Dodany: 02.01.2015 14:03|Autor: Anastazja Kura

Bo trochę nachalnej propagandy jeszcze nikomu nie zaszkodziło


To znaczy chyba nie zaszkodziło. Przynajmniej taką można mieć nadzieję, jeśli nie jest się bezpośrednią ofiarą prania mózgu. A w przypadku Friedmana adresatem wywodu są Amerykanie, do tego stopnia, że wręcz stawiałabym pod znakiem zapytania sensowność wydania tego „dzieła” w Polsce, gdyby nie to, że, jako osoba postronna, miałam sporo zabawy przy wychwytywaniu mniej lub bardziej widocznych chwytów retorycznych. Polski czytelnik musi jednak pamiętać, że Friedman wypowiadając się per „my” nie zwraca się do niego. „My” Friedmana to tylko i wyłącznie naród amerykański. To dlatego, że autor widzi w nim jedynego możliwego przywódcę, który dałby przykład reszcie świata i zamartwia się biedactwo tym, że obecnie autorytet Stanów jest niewykorzystywany bądź podważany (a „Gorący…” zostało napisane jeszcze przed największymi kompromitacjami z Iraku. Teraz to już pewnie Friedman wyłysiał)

"Ameryka […] nie może też pełnić ważnej roli, jaką przez długi czas odgrywała – źródła nadziei dla reszty świata, kraju, na którym zawsze można polegać, jeśli chodzi o najważniejsze wyzwania stojące przed światem. Dziś jeszcze bardziej taka Ameryka jest potrzeba i taką Ameryką być musimy."[1]

A problem, z którym świat musi się zmierzyć pod przywództwem Ameryki (jeśli ta raczy się „obudzić”) jest zarysowany w tytule. Te trzy przymiotniki mają streszczać trzy największe zagrożenia obecnej cywilizacji:

"Świat także ma kłopot. Staje się gorący, płaski i zatłoczony. Chodzi o to, że globalne ocieplenie, zdumiewający wzrost znaczenia klasy średniej na całym świecie i gwałtowny przyrost ludności mogą zagrozić stabilności naszej planety. Czynniki te prowadzą do wyczerpania źródeł energii, przyspieszenia wymierania gatunków roślin i zwierząt, pogłębienie ubóstwa energetycznego, wzrostu siły reżimów petrodolarowych i przyspieszenia zmian klimatycznych. Sposób podejścia do owych powiązanych ze sobą globalnych tendencji będzie miał zasadnicze znaczenie dla jakości życia na Ziemi w XXI wieku."[2]

Co do meritum, wielu zapewne z autorem się zgodzi, zwłaszcza jeśli chodzi o ocieplenie klimatu. Friedman należy do tej frakcji, która uznaje zjawisko za fakt, a jego katastrofalne skutki w przyszłości bierze niemalże za pewnik. Tylko niemalże, gdyż rozumie wątpliwości niewielkiej frakcji sceptyków, ale uznaje że zawierzenie im jest zbyt ryzykowne: wszak stawiamy na szali jeśli nie los całej planety, to przynajmniej komfort życia przyszłych pokoleń. I tu wkracza bardzo prosta propaganda autora skierowana do zwykłego czytelnika:

"Ślepcy negujący zmiany klimatyczne przypominają palacza, któremu lekarz mówi: „Jeśli nie przestanie pan palić, to z 90-procentowym ryzykiem nabawi się pan raka płuc”. Na co pacjent: „Panie doktorze, więc nie ma pan stuprocentowej pewności. W takim razie będę palił dalej”." [3]

Oczywiście najprościej jest użyć łatwej do zrozumienia metafory, zamiast wysilać się na merytoryczny wywód (choć tych u Friedmana nie brakuje), ale uciekając się do takich metod autor próbuje podwoić swoje szanse dotarcia do odbiorcy. Jeśli taki rodzaj argumentacji nie przemówi do czytelnika, to może przynajmniej zadziała szarża przypuszczona na ekologicznych sceptyków:

"Sceptyków można podzielić na trzy rodzaje: Tych, których opłacają firmy zajmujące się wydobywaniem i przerobem paliw kopalnych, by głosili, że globalne ocieplenie nie jest żadnym poważnym problemem; naukowców, będących w mniejszości, którzy na podstawie dostępnych danych z różnych powodów wyciągnęli wnioski, że gwałtowny wzrost emisji gazów cieplarnianych od czasu rewolucji przemysłowej nie stanowi poważnej groźby dla życia planety; wreszcie konserwatystów, którzy nie dopuszczają do siebie myśli o zmianach klimatu, gdyż nienawidzą rozwiązań, które trzeba podjąć, by im zapobiec, czyli większego interwencjonizmu państwowego." [4]

Dotarcie do czytelnika jest o tyle ważne, że w mniemaniu autora musi nastąpić zmiana w narodzie amerykańskim, gdyż ten obecnie nie robi nic, by sytuacji zaradzić, a nawet dalej szkodzi. Friedman, przy całej swojej idealistycznej wierze, że Stany są jedynym krajem zdolnym do zapoczątkowania ekologicznej rewolucji niezbędnej w czasach, które kuriozalnie zwie erą energetyczno-klimatyczną[5], nie waha się także wskazać głównego winnego. Nie Chiny, czy też Indie obrywają najbardziej, choć według autora będą stanowić w przyszłości bolączkę, jeśli spełni się najgorszy scenariusz. Otóż jedynym odpowiedzialnym za zaistniały stan rzeczy są właśnie Stany Zjednoczone, które swoją gospodarkę zbudowały przemyśle opartym na brudnych źródłach energii, których styl życia jest szkodliwy i które dają taki przykład krajom, które dopiero w fazę wzrostu gospodarczego wchodzą. Wiara autora, że wszyscy patrzą na Amerykę, jest ogromna:

"Jeśli Ameryka stanie się światowym liderem w rozwijaniu technologii wytwarzania czystej energii i propagowaniu ochrony przyrody, to świat także podąży w tym kierunku. […] Po prostu wierzę, że choć Ameryka odpowiada za wiele zła, to niewiele bardzo ważnych dobrych rzeczy można osiągnąć na świecie bez amerykańskiego przywództwa […]."[6]

I dalej:

"Chiny oraz pozostałe kraje wciąż mają czas, by obrać inną drogę, ale trudno na to liczyć, jeśli nie damy im przykładu. To pilniejsza sprawa, niż możemy sobie wyobrazić, gdyż jeśli kraje rozwinięte nie zechcą zrezygnować z amerykańskich wzorców konsumpcji, budownictwa i transportu, przez dziesięciolecia przyjdzie nam żyć z ich energetycznymi i klimatycznymi następstwami."[7]

Abstrahując od faktycznego stanu rzeczy, w jednym autor na pewno ma rację. Obecny model amerykański jest szkodliwy dla środowiska i geopolityki, choćby przez szeroko omawiane przez niego wspieranie finansowe krajów zwanych przez niego „petrodyktaturami”. Czytelnik nawet bombardowany jest wykresami wykazującymi zależność ceny ropy od poziomu demokratyzacji krajów bliskiego wschodu (oczywiście im większa cena ropy i tym samym fundusze radykalnych islamistów, tym gorzej mają się prawa człowieka). Friedman wskazuje system rozwiązań, które można zastosować: regulacja rynku przez wprowadzenie podatku bezpośredniego na paliwo, czyli naszej kochanej akcyzy, która to by skłoniła ludzi do przesiadki na transport publiczny (tu polski czytelnik zapewne z politowaniem pokręci głową), uniezależnienie się od ropy poprzez elektryfikację transportu, budowa faktycznie działającego transportu publicznego, optymalizacja zużycia energii (poprzez dywersyfikację cen kWh zależnie od kosztów jej produkcji), czy inwestowanie w energię odnawialną poprzez badania i tworzenie nowych technologii, które miałby w przyszłości zaowocować stworzeniem nowej, zyskownej gałęzi gospodarki. Przede wszystkim jednak potrzebna jest zmiana mentalności amerykanów:

"7 maja 2001 roku, podczas codziennej konferencji prasowej, dziennikarze zadali ówczesnemu rzecznikowi Białego Domu, Ariemu Fleischerowi, następujące pytanie: „Czy w związku z ilością energii na głowę, jaką konsumują Amerykanie – wielokrotnie przewyższającą każdy inny kraj na świecie – prezydent uważa, że powinniśmy zmienić nasz styl życia?”
Odpowiedź Fleischera: „Zdecydowanie nie. Prezydent uważa, że taki jest amerykański styl życia, a politycy powinni robić wszystko by go chronić. Amerykański styl życia jest uświęcony przez tradycję”."[8]

Z Friedmanem i jego utopijnymi wizjami (poświęcił wszak cały rozdział na opisanie idealnego świata, w którym dzięki połączeniu technologii informatycznych i energetycznych, dochodzi do skrajnej wręcz optymalizacji zużycia energii) można się nie zgadzać. Można grzmieć na jego zapatrzenie w mesjanizm Ameryki, można w końcu podważać jego przygotowanie merytoryczne i zasadność wniosków. Nie da się jednak ukryć, że teza iż jest źle, a będzie jeszcze gorzej, jeśli niczego nie zrobimy (tym razem „my” jest ode mnie i odnosi się do szerszej publiki niż Friedmana), jest niepodważalna. Niestety wątpliwe jest, że takie wywody dotrą do kogokolwiek kto powołuje się na uświęconą tradycję. Ale może nie dożyjemy skutków, bo pan Friedman wróży zagładę:

"Jeśli taka argumentacja nie trafi ludziom do przekonania, to koniec z nami."[9]

[1] Thomas L. Friedman, „Gorący, płaski i zatłoczony”, przeł. Tomasz Hornowski, Rebis, Poznań, 2009, str. 13.
[2] Tamże, str. 14
[3] Tamże, str. 141
[4] Tamże, str. 131
[5] Koncept polega na stwierdzeniu, że wyzwaniem jest zapewnienie wystarczającej ilości energii elektrycznej rosnącej masie klasy średniej i krajów rozwijających się co pociąga za sobą coraz większe zmiany klimatyczne w skutek używania brudnych źródeł energii (węgiel, ropa i inne paliwa kopalne.
[6] Tamże, str. 195
[7] Tamże, str. 69
[8] Tamże, str. 31
[9] Tamże, str. 295

[tekst opublikowałam wcześniej na moim blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1294
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: