Dodany: 24.10.2009 20:00|Autor: moreni
Zmiana mentalności kobiet i klątwa Cyganki
Nie pamiętam już, gdzie usłyszałam o tej książce. Po prostu coś wpadło mi w ucho (lub oko), jakaś informacja, która sprawiła, że dopisałam „Przeklęte, zaklęte” do listy poszukiwanych książek. To był impuls, bo literatury kobiecej czytam raczej niewiele, a i nazwisko autorki mało mi mówiło (choć po późniejszym sprawdzeniu okazało się, że dwie jej poprzednie książki nawet mi się podobały). Intuicja (albo podświadomy podszept) i tym razem mnie nie zawiodły.
Otwieramy rodzinny album. To prawie jak otwarcie rodzinnej księgi opowieści, bo każde zdjęcie opowiada inną historię. Na pierwszej stronie widzimy główne bohaterki: od najstarszej Marcjanny, przez jej córki Eleonorę i Zofię, po Mirosławę i najmłodszą Agnieszkę. To właśnie Marcjanna, żyjąca jeszcze w czasach zaborów, ściągnęła na wszystkie swoje potomkinie po kądzieli klątwę Cyganki. Odtąd mężczyzna przez nie ukochany nigdy nie miał do nich należeć, a życie miało być ciężkie. Klątwa ta jak złowrogi cień, towarzyszyła im wszystkim. Ale na ile była to zasługa Cyganki? A może to wina trudnych charakterów kobiet i działania mechanizmu samospełniającej się przepowiedni?
Książka jest napisana w formie opowiadań, których fabuły, mimo, że każda stanowi zamkniętą całość, splatają się ze sobą. Koniec jednego jest początkiem drugiego i niejako jego kontynuacją. Mimo, że niewątpliwie możemy tu mówić o opowiadaniach, od jednego do drugiego przechodzi się gładko, jak do kolejnych rozdziałów, a granice zamkniętych małych całości są dobrze widoczne i jednocześnie na tyle płynne i delikatne, że przypominają raczej materiał tkany w różnych barwach niż odcięte nożem fragmenty.
Język autorki jest gładki i żywy, płynie niczym wartki strumień, wyginając się w zakrętach kolejnych opowieści. W miejscach, gdzie akcja toczy się w czasach odległych, jest stylizowany. I tak Marcjanna krzyczy do Cyganki „Nie trza mi waszych wróżb!”*, choć teraz już ten sam okrzyk brzmiałby nieco inaczej.
Urzekła mnie również plastyczność przekazywanego obrazu. Chociaż opisy są raczej skąpe, to i tak w trakcie czytania przed oczami staje jak żywa chata na kolonii, wieś nad Wieprzem i stroje pani Zakwasiewiczowej. Widzimy Eleonorę, pochyloną przy maszynie do szycia i gdzieś na granicy słyszalności słychać turkot urządzenia. Przenosimy się do czasów i małych światów tych kobiet, które tak się różniły na przestrzeni lat. Stanowi to przemarsz od wsi niemal reymontowskiej, poprzez przedwojenne miasteczko do roku 1989, ukazując realia tych okresów.
Mam autorce za złe jedynie to, że Agnieszkę, kobietę najbardziej współczesną i jej rzeczywistość potraktowała bardzo po macoszemu. Opowiadanie poświęca Agnieszce czas jedynie do czternastego roku życia, później dziewczyna schodzi na odległy plan. Na pierwszy zaś wysuwają się starsze kobiety, których historie, czasem trochę na siłę, autorka pośpiesznie zamyka. Mało wiadomo o życiu najmłodszej z dotkniętych klątwą, nie poznajemy jej charakteru jako dojrzałej już kobiety. Możemy tylko snuć domysły na podstawie tego, jaka była jako dziecko. Pani Matuszkiewicz chyba doszła też do wniosku, że czasy schyłku PRL – u każda z czytelniczek zna z własnego doświadczenia. W związku z tym nie poświęciła im nawet marnej stronki. Niestety, wniosek ten okazał się błędny, co jako młodsza czytelniczka dość boleśnie odczułam.
Dla mnie ta książka była miłym i lekkim studium zmian osobowości, jakie zachodziły w kobietach pochodzących z czterech pokoleń. Uparta, dumna i kurczowo trzymająca się tradycji Marcjanna nie wyobraża sobie życia bez ziemi i krzywo patrzy na nowinki. Jej wnuczka Mira, choć równie uparta, nie wyobraża sobie z kolei życia na wsi, bez nowinek technicznych będących w mieście standardem. Obyczaje również uległy wielkiej zmianie. To, co dla babci wydawało się bezeceństwem i grzechem, dla wnuczki jest już dopuszczalne, a niektóre „grzeszne” dawniej zachowania stają się normą. Ten aspekt zmiany kobiecej mentalności jest dla mnie największym atutem książki.
Wszystkich, którzy będą jednak w „Przeklętych, zaklętych” szukali literatury najwyższych lotów, od razu ostrzegam: nic tam dla siebie nie znajdą. Jest to książka co prawda trochę „cięższa”, niż przygody wszystkich lokalnych odmian Bridget Jones, ale do Reymonta jej daleko. Ma to być pozycja na chwilę zastanowienia, długi, zimowy wieczór, kiedy chce się pośmiać chwilę, ale raczej zastanowić głębiej (choć znów nie zbyt głęboko), nad losami przeklętych kobiet. Dlatego polecam ją tym czytelnikom, którzy docenią obyczajowy aspekt opowieści, podany w lekkiej i przyjemnej formie.
---
*Matuszkiewicz Irena, „Przeklęte, zaklęte”, wyd. Prószyński i s – ka, 2007, str.15
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.