Dodany: 18.11.2015 10:58|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Książka: Czerwone i czarne
Stendhal (właśc. Beyle Marie-Henri)

1 osoba poleca ten tekst.

Syndrom Stendhala a beylizm



Recenzent: Jerzy Lengauer


[Uprzedzam, że zdradzam elementy istotne dla rozwoju akcji.]


Musiało upłynąć ponad sto pięćdziesiąt lat od powstania wpisanej przez Kościół katolicki do Indeksu Ksiąg Zakazanych powieści „Czerwone i czarne”, a jeszcze więcej od opisanego przez Stendhala odczucia słabości ogarniającego człowieka obcującego ze sztuką, żeby świat zaczął się posługiwać terminem „syndrom Stendhala”. Zapoznając się nawet z krótką notką na ten temat, czytelnik „Pustelni parmeńskiej” czy powieści o nieszczęśliwym Julianie Sorelu od razu zrozumie moc stendhalowskiego pióra opisującego uczucia drzemiące w człowieku, który żegna właśnie odchodzący w przeszłość romantyzm i wita się bardzo bojaźliwie z realizmem. Głównie wywoływała je przyroda, gdy przygotowywany na księdza młody, niespełna dwudziestotrzyletni, piękny i wysmukły syn „twardego wieśniaka”* uciekał na wzgórza otaczające Verrières i leżał pod drzewami lub krył się w chłodnym mroku jaskini, niczym bohater „Pachnidła” Süskinda, przed wojnami liberałów i konserwatystów, jansenistów i jezuitów, bonapartystów, jakobinów i monarchistów. Nie tylko wszakże dotyczy to natury, bo ów młodzieniec, traktowany przez ojca (właściciela tartaku) jak leń i nieudacznik, żeby nie napisać dosadniej – wyrodne dziecko, doznaje swoistej iluminacji, gdy staje u bram jednego z dwóch najbogatszych mieszczan błękitnej krwi i opanowuje go już na zawsze syndrom Stendhala. Dzieje się tak w konsekwencji nie tyle decyzji oświeconej części miasteczka, ile zbiegu okoliczności, u którego podstaw leży łaknienie wiedzy, talent oraz czytanie książek, przy czym najbardziej wyróżnia Sorela znajomość na pamięć Starego i Nowego Testamentu. I nikt w tym momencie nie przenosi go w tajemniczy sposób do żadnej wielkiej galerii, muzeum czy opery. Nie zabiera na czarodziejskim dywanie do Florencji, Mediolanu, Neapolu, Londynu czy Wiednia. Bohater staje przed obliczem urody niezwykłej; nie wiadomo, czy gdzieś w otchłaniach jego mózgu nie powstaje właśnie kompleks Edypa, bo zjawisko jest starsze i obdarzone trojgiem dzieci. A przecież o matce Sorela wiemy tylko tyle, że jej nie ma…

Czy w tym momencie pojawiają się już objawy somatyczne? Czy dopiero za jakiś czas doznania zmysłów wzroku i słuchu zainfekują ciało i duszę? Tak czy inaczej, od tego momentu choroba będzie kierowała wszystkimi uczynkami Juliana. Będzie on omdlewał, drżał, dygotał, tęsknił, pragnął i przeżywał – czy to ucząc łaciny młodych de Rênalów, którzy wzbudzą w nim coś w rodzaju miłości ojcowskiej, czy w sypialni kochanki, czy na drobnomieszczańskich salonach, gdy stanie się świadkiem polityczno-ekonomicznych rozgrywek o władzę i religię w Verrières.

To oczywiście byłoby przepiękne i romantyczne Stendhalowskie widzenie rzeczywistości przez pryzmat syndromu nazwanego jego imieniem półtorej setki lat później. Nie zapominajmy, że właśnie wkraczamy razem z dziewiętnastowiecznym pisarzem w okres realizmu w sztuce. W małej izdebce swojej duszy i umysłu Julian Sorel, bonapartysta, tęskniący za wojskową karierą i często marzący o kawaleryjskich szarżach oraz o chwale swojego idola, którego mały portret chowa pod poduszką, tka własną przyszłość, niezwykle realną, całkowicie osiągalną, którą dzięki wrodzonym talentom i pracy będzie mógł, mimo wielu przeciwności, urzeczywistnić. To kariera duchowna, religijna, kościelna. Jest do niej przygotowywany przez miejscowego proboszcza. Pieniądze zapewni mu pan de Rênal, który płaci hojnie, ponieważ rywalizuje o wpływy i znaczenie z drugim miejscowym bogaczem – panem Valenodem. O owych zależnościach Sorel często myśli, logicznie przedstawia sobie racje i je wykorzystuje.

Niestety, walka romantyzmu i realizmu trwa też w samym bohaterze. Znając choćby bardzo pobieżnie biografię Stendhala, od razu dostrzeżemy wspólne wątki w życiu pisarza i Juliana Sorela. Jestem prawie pewny, że namiętności, pragnienia i choroby prowadzące to do sukcesu, to do porażki bohatera są na tych wątkach zbudowane. Być może właśnie dlatego niewyświęcony ksiądz zdaje się nam postacią tak bardzo skomplikowaną, że Stendhal w ogromnej mierze opisuje własne emocje. Co w takim razie pomaga mu w dalszej karierze? Protekcja, talent, recytowanie Biblii, piękna twarz i zgrabna postać, powodzenie u prawie każdej spotkanej kobiety? Co wynosi go w oczach przełożonych i powoduje, że nienawidzą go wszyscy towarzysze ze społecznych, „zawodowych”, ekonomicznych nizin – oprócz jednego jedynego przyjaciela, który został gdzieś tam pod Verrières, ciułając pieniądze i nie angażując się w rozgrywki pochłaniające Francję owych czasów?

Stendhal pozostawia przez pewien czas Sorela w stanie duchownym, ale w środku konfliktu między jezuitami a jansenistami. Wydobywa go stamtąd, gdy młody zakonnik z jednej strony obrasta w wiedzę i nabiera przekonania, że kariera stoi przed nim otworem, a z drugiej uświadamia sobie, że pragnie chyba jednak czegoś innego. Jakby odpowiadając na owe nie do końca przecież skrystalizowane pragnienia bohatera, kieruje go do Paryża, na dwór – będący w tym czasie gniazdem żmij.

Juliana ukąszenia omijają. A może i nie, tyle że on nosi wysokie buty i ich nie odczuwa albo ma w sobie odpowiednią ilość surowicy. Cóż z tego jednak, że dzięki inteligencji i wzorowemu zachowaniu, które wypracowuje w nim opiekun jansenista, umiejętnie lawiruje. Verrières wraca ze zdwojoną siłą. Staje się to, co zwykłe u młodych ludzi. Opuszcza go okropna, jakże niemoralna duma ze zdobycia zamężnej, starszej od siebie kobiety, ale owłada nim fascynacja rówieśnicą, która dorównuje mu inteligencją. Jeśli poprzednia część miłosnych przygód bohatera mogła przywodzić na myśl skojarzenia z Proustem, w tej jakbyśmy czytali fragmenty„Niebezpiecznych związków”. Ale tylko do pewnego momentu. Rzecz ma się, nie przymierzając, niczym w chwytającym za serce romansie. Młody człowiek ze wsi zdobywa uznanie w sferach arystokratycznych i uwodzi tę, której uwieść nie miał prawa. Tym samym upada jego kariera, rozrywają się na strzępy z trudem uzyskane stosunki. Nadzieja na cokolwiek ginie, ponieważ taki związek miłosny musi mieć swoje skutki. I jest ich bez liku. Jak w błędnym kole, Verrières wraca do Juliana Sorela, gdy ten najmniej się tego spodziewa, dzięki uzyskanemu błogosławieństwu i przebaczeniu wijąc już szczęśliwe gniazdko. I cóż, on sam wraca do Verrières. Znamiennie i tragicznie opisuje to Stendhal w finale. Siedemdziesiąt jeden rozdziałów powieści oznaczone jest liczbami rzymskimi i opatrzone tytułami. Pod każdym z nich widnieje cytat (ach, dlaczego niektóre nie są tłumaczone!). Ostatnie cztery nie mają ani tytułów, ani cytatów. Są kwintesencją tragedii i smutku. Być może także odwagi i tej hardej pogardy dla świata i ludzi, która cechowała Francuzów jeszcze tak niedawno – od 1789 roku do restauracji monarchii. Ale czasy się zmieniły. Po Julianie Sorelu coś zostaje. Trochę cynizmu, nieco więcej miłości. I ogrom dramatu, którego istotą pozostają inteligencja, wrażliwość i chęć podporządkowania sobie świata.


---
* Stendhal, „Czerwone i czarne”, przeł. Tadeusz Żeleński-Boy, wyd. MG, 2015, s. 9.



Autor: Stendhal
Tytuł: Czerwone i czarne
Przekład: Tadeusz Żeleński-Boy
Wydawnictwo: MG, 2015
Liczba stron: 534

Ocena recenzenta: 6/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 975
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: