Dodany: 09.02.2016 07:36|Autor: midori.

Czytatnik: Co się czyta i co się czytać będzie.

2 osoby polecają ten tekst.

2016


Z jakiejś niewyjaśnionej potrzeby postanowiłam spisywać swoje czytelcznicze podboje. Lektury wybieram już dużo precyzyjniej i to nie z powodu zblazowania, a z powodu braku czasu. Tak trudno mi ostatnio wygospodarować wieczór czy poranek dla dobrej książki, że tym bardziej zależy mi żeby wybrane pozycje były warte zachodu.
Nie musi być to literatura przeambitna, przesycona mądrościami i opływająca w śpiewny język nimf. Czasem potrzebne jest odmóżdżające czytadło, które odpręży podczas trudniejszych tygodni w pracy, czy też będzie pasowało do krajobrazu sielanki np. na plaży.
Ot po prostu, czytam to co daje mi przyjemność.


Uprawa roślin południowych metodą Miczurina (Murek Weronika) - to był bardzo miły start. Pani Murek, prawie moja rówieśniczka, ma wyjątkowy styl. Ja, w każdym razie jeszcze się z tego rodzaju absurdem nie spotkałam. Jest niepokojący, ale dreszczyk, który wywołują należy do tych przyjemnych, do tych pieszczących. Będę Panią obserwować, na pewno jeszcze spróbuję.
Troszkę nierówne dla mnie były te opowiadania, ale każde warte uwagi. Książka zostaje u mnie na półce. Niewykluczone, że będą chciała do tego absurdalnego Świata wrócić. Piękna okładka! (4/6)

Dziennik roku węża (Siemion Piotr) - oj, długo męczyłam ten dziennik. Męczyłam, ale nie dlatego, że był słaby, po prostu chyba nie mogę zbyt długo czytać tego rodzaju prozy. W każdym razie nie bez jakiejś tradycyjnej beletrystyki na boku. Zaczęłam jeszcze w Gdańsku, na Sylwestrze. Mrozy nieziemskie i mimo, że mojemu towarzyszowi bardzo chciałam pokazać to ukochane przeze mnie miasto, przelatywaliśmy tylko z jednego lokalu do drugiego, bo mróz nie pozwalałam na cieszenie się starówką, plażą i ogólnym urokiem miejsca. Na całe szczęście znam Gdańsk dobrze jak na kogoś "nie stąd", więc kryliśmy się w miejscach z atmosferą/dobrym jedzonkiem/dobrą kawą gdzie oboje wyciągaliśmy książkę i cieszyliśmy chwilą po swojemu.
W każdym razie "Dziennik roku węża" kojarzyć mi się będzie przede wszystkim z tym Sylwestrem. Bardzo mnie tam wciągnął, chociaż nie wiem czy samego Piotra bym polubiła. To chyba mogłaby być dla mnie ciekawa znajomość tylko wtedy, gdybyśmy widywali się wyłącznie w większym towarzystwie i mogłabym słuchać sobie jego gadaniny o Świecie, nie musieć komentować niektórych zmanierowanych monologów, nie mieć obowiązku w skupieniu notować każdego zdania rozmówcy żeby podtrzymać rozmowę.
Bywały fragmenty wielce zajmujące, bardzo trafnie opisujące życie. Akapit opisujący nasze marzenia "o Ikei" był tak dobry, że czytałam go wszystkim domownikom, wszyscy śmialiśmy się i przez łzy stwierdziliśmy zgodnie, że bardzo to prawdziwe. Nie raz się uśmiechałam w trakcie lektury. Autor jest cynikiem, humor też ma cynika, a to do mnie trafia. Lubię też jego dom, a raczej to jaki dom, wydaje mi się, potrafi stworzyć. W wielu kwestiach się zgadzamy, ale też przy wielu prychałam jak kocica.
Były też fragmenty pięknie poetyczne, a nie patetyczne, nie nadmuchane. Aż sobie wynotowałam:
"Nie mam pojęcia, czym jest jego fish-tea, ale bardzo mi się podoba. Od zawsze miałem taką metodę jeśli nie rozumiałem jakiegoś pojęcia zamiast się denerwować, brałem je w nawias, otaczałem marzeniem i dalej szedłem w chmurze na wpół oswojonych pomysłów z innych planet. Rybna herbata. Nie wiem, czy jest taki napar, ale dobrze mi
działa na wyobraźnię" [1]
"Wracałem do biura cienistą stroną alei Solidarności. Po słonecznej
były ze trzydzieści trzy stopnie. Doskonałe są takie lipcowe upały. Dziewczynom widać majtki, facetom ciemne półkola potu pod pachami koszul. Mogę włożyć sobie na nos ciemne okulary. Mogę nie wsiadać do rozprażonego tramwaju, tylko wąchać czereśnie i truskawki na straganie pod stalinowskimi arkadami. Miasto spowalnia, słania się jak oszołomiony słoń. Nikomu nic się nie chce." [2]
Nie wiem czy kiedyś wrócę do tej książki, ale zostaje u mnie na półce. [4/6]

Morfina (Twardoch Szczepan) - ta książka na wstępie miała bardzo trudne zadanie. "Drach" Twardocha zrobił na mnie ogromne wrażenie, szybko trafił na listę "moich ulubionych, moich wyjątkowych". W zasadzie od razu po lekturze kupiłam "Morfinę", a od Mikołaja dostałam dzienniki tego samego autora.
W każdym razie do "Morfiny" usiadłam z wielkimi oczekiwaniami. Mam wrażenie, że ta pozycja jest od "Dracha" jeszcze bardziej męska. Dużo więcej w niej brudu i wulgarności. W pewnym momencie zaczęło mnie to już kłuć w oczy, chociaż generalnie naturalizm lubię. Może zwyczajnie zbyt dużo tego było. Mężczyzna jest tutaj pionierem, kobiety są bardziej narzędziem, mają przyjąć w siebie mężczyznę, który na zawsze zostawia w nich część siebie. Długo, oprócz matki głównego bohatera i "ciemnej meduzy", która nad nim czuwa, żadna kobieta nie ma tam osobowości. W zasadzie to na końcu nawet matka ją traci. Rozumiem, że to nie jest powieść o kobietach i już, nie jestem też feministką, lubię być przepuszczana w drzwiach, ale jednak troszkę mnie to ukłuło. Jedyną kobietą, która ma cokolwiek do powiedzenia, jest Dzidzia. Sama trochę się jej boję, nie jest też realna. Pan Twardoch nie zna kobiet. Takie mam wrażenie. Z tym, że wcale nie musi, po prostu jest mężczyzną z krwi i kości, do swoich książek wylewa falami czysty testosteron i tak chyba należy do tego podejść. Chyba właśnie odsłoniłam swoje platoniczne uczucia do Szczepana :) trudno.
W "Morfinie" znów pojawia się ten element "nie wiem kim jestem" w fabule, ten brak przynależności autora. Lubię ten wątek. Nie jestem pewna, czy się z nim utożsamiam, ale bardzo mi się podoba. Szczególnie w świetle końcowego wniosku, czyli, że jestem jaki jestem, nic nie muszę i nic się nie dzieje bo musi- dzieje się, bo się dzieje, bo jestem i tyle. Nic na siłę. Całujemy się, bo chcemy się całować, nie ma w tym drugiego dna.
I to opiera się o jeszcze jeden ważny element powieści- jak bardzo jesteśmy ludźmi? Czy jesteśmy ludźmi? Kim jest człowiek? To Dzidzia o to pyta. Dziwna ta Dzidzia, ale ważna. Całujemy się, bo jesteśmy zwierzętami. "Bo to jest właśnie substancja życia. Z tego się składa, z porywów serca i z drgań lędźwi".[3]
Nie przynudzając- szybko się wciągnęłam, ale tendencja była spadkowa. Miałam wręcz zastój z momencie podróży Kostka i Dzidzi, a na koniec znów zapałałam miłością do Pana Szczepana. (5/6)

Trylogia nowojorska (Auster Paul) - bardzo dobrze byłam do tej książki nastawiona, nasłuchałam się dobrych opinii od nowo poznanego kolegi i mimo, że obiecał, że mi ją pożyczy, tego samego dnia kupiłam ją w jednej z księgarń w bardzo dobrej cenie. Trochę mi głupio było, bo na drugi dzień kolega przyniósł mi swój egzemplarz, a ja nieco zgłupiałam i oczywiście wzięłam go do domu z postanowieniem, że nie pokaże się nowo poznanemu człowiekowi jako totalny świrus i mol książkowy. Co to jest, że jak usłyszę o czymś dobrym to nawet nie chcę pożyczać, ja chce mieć swoje. Żeby tego było mało, zarażam tym ludzi. Niebezpieczny nałóg- może się skończyć śmiercią pod stertą książek, które zarwały półkę.
W każdym razie był to błąd. Trylogia mi nie podpasowała. Tak naprawdę, to przeczytałam tylko dwa z trzech opowiadań, nie zmuszałam się dalej. Pewnie jest to niezła literatura, Pana Austera ceni sam Murakami, jeden z moich ulubionych autorów, ale nie trafia do mnie jego styl. Bohaterowie są bardzo płytko zbudowani, niewiele potrafię o nich powiedzieć, a ja uwielbiam dobrze zbudowane postacie, uwielbiam je poznawać. U Austera to niemożliwe, nie same postacie są tu najważniejsze, a raczej najbliższa im otoczka. Sama koncepcja mi się podoba- zaczyna się nieco kryminalnie, jest jakaś tajemnica, jakiś niepokój, potem wszystko przechodzi niemal w realizm magiczny, robi się z tego coś nieco nieprawdopodobnego, a jednak nadal ludzkiego. To wszystko brzmi w teorii niezwykle pociągająco, ale w praktyce pióro Austera nie potrafiło przenieść mnie w odpowiedni klimat i po świetnym początku i dobrym środku, na końcu jestem bardzo zawiedziona. Końcówka jest przewidywalna i, po co owijać w bawełnę, słaba. Takie odczucia miałam w przypadku obu opowiadań.
Może ktoś chciałby "Trylogię Nowojorską"? Będę chciała ją niedrogo sprzedać. (3/6)

Fatum i furia (Groff Lauren) - Pochłonęłam ją w oszałamiającym jak na mnie tempie. Wciąga, porywa, zawija sobie czytelnika wokół palca, gdzieś na boku przeżuwa, żeby potem pokazać język ustami pełnymi nas samych. Fufu. Nie mam wątpliwości, że „Fatum i Furia”, mimo, że była bardzo spontanicznym zakupem, i czekała bardzo krótko w kolejce wyprzedzając książki, które czekają na przeczytanie już od dwóch lat, bardzo przypadła mi do gustu.
Nie jest to lektura, która zachwyciła mnie pięknymi zdaniami, nie było to przeżycie estetyczne czytelniczo , ale niewątpliwie przygoda. Wszyscy, którzy trochę o książce czytali wiedzą już, że Pani Groff podzieliła książkę na dwie części dając obraz małżeństwa z dwóch stron. Bardzo, bardzo podoba mi się ten zabieg, wydaje mi się, że już gdzieś miałam z tym do czynienia, ale nie wiem gdzie.
Małżeństwo jako symbiozę dwóch ludzi znam tylko z idealnego modelu, który stworzyli dla mnie Rodzice i to co pojawia się w książce wydaje mi się niewiarygodnie celnie przedstawione. Najpierw czyste, piękne zauroczenie drugą osobą, czy to za sprawą hormonów, czy czegoś innego, w co kto wierzy. Później pobudka, która często kończy się rozstaniem, ale w tych szczęśliwych wypadkach rodzi prawdziwą Miłość. Świadomą, dojrzalszą, tej, o której rzadko się piszę, tej o której nie ma piosenek, a która zawsze najbardziej mnie rozkleja. Jak piękna może być akceptacja wszystkich wad drugiej połówki? Przymykanie oczu na głupoty, które wygaduje, a skupienie się na czymś innym, co zawsze porusza czułą strunę? No i tajemnice. Ta wspaniała przestrzeń, bez której nie da się stworzyć związku.
Tak naprawdę to wcale nie o tym jest a książka, opowiada historię dużo bardziej burzliwą, nie jest to żadne romansidło, chociaż myślę, że i nieco bardziej wybrednym wielbicielkom tego typu literatury „Fatum i Furia” przypadnie do gustu. Trzeba się tylko przygotować na to, że nic tu nie jest takie jak się wydaje, nie ma nudy, są za to wspaniale zbudowane, złożone postacie, a to, wiadomo, Ola lubi.
Ostatecznym zdaniem podsumuję już tylko, że polecam bardzo. Książka zostaje ze mną. (5/6)

Kapelusz cały w czereśniach (Fallaci Oriana) - bardzo dawno nie czytałam utworu, ktory wymagałby tak zaciekłego, uaprtego i pracochłonnego zbierania materiału. Jestem zachwycona zarówno samą opowieścią jak i właśnie tym dbaniem o detal, tą umiejętnością stwarzania światów pozostając jednocześnie wiernym schematom typowej sagi rodzinnej. Książka, chodź obfita i czytana po kątach w najbardziej pracowitym czasie tego roku pochłonęła bardzo moją uwagę i nieraz myślałam ze złością o wydawnictwie, że też wydali ją jako takiego kloca, którego nie moge nigdzie ze sobą zabrać. Zamarzyły mi się Włochy, chodź w tym roku dominowała Hiszpania, zamarzyły mi się nocne spacery tymi kamiennymi zaułkami, zamarzyła mi sie wspaniała natura i gaje oliwne. Te postacie, takie żywe, jedne zachęcające do poznania, takie za którymi już tęsknie, inne podłe i irytujące w swym mdleniu. Nie pozostaje mi nic poza zachwytami. Chyba miałam jakieś uwagi chwilę po ukończeniu książki, ale teraz, kiedy wracam do niej myślami po tych dwóch miesiącach- mam same dobre wspomnienia i troszkę tęsknię (6/6)

Kosmos (Gombrowicz Witold)- przykro się przyznać, ale czytana na kolanach, może bez wystarczającego skupienia. A przeciez Gombrowicza się na ogół kocha za wszystko czego się tknął. "Kosmos" wymagał sporo uwagi i błędem było zabierać go ze sobą na wyspy Kanaryjskie gdzie oddawałam się żeglowaniu od wyspy do wyspy i wchłanianiu piękna natury każdą komórką ciała. Brzydko mówiąc, zaniedbałam i nieco olałam wtedy Pana Gombrowicza. Mimo wszystko, na tyle na ile udało mi się zrozumieć ten utwór- był dobry. Nie powinnam się chyba wypowiadać, za mało doszukiwałam się drugiego dna, troszkę dogrzebałam, troszkę poddałam się skojarzeniom i poszukiwaniom. Mój błąd. (4,5/6)

Japoński wachlarz (Bator Joanna) - Pani Bator chyba nie ma książki, która by w jakimś stopniu na mnie nie wpłynęła. Czuję się zawsze wspaniale mogąc się oddać jej wpływowi. Bardzo dobre teksty o Japonii, wydaje mi się, że równe, nie znalazłabym słabszych czy gorszych, najwyżej temat mniej lub bardziej mnie interesował. Ostatni esej o języku był majstersztykiem. Najważniejsze, że przypomniała mi się dawna, a nieco już umierająca fascynacja Krajem Kwitnącej Wiśni. Zaplanowałam najbliższe miesiące iście japońsko jeśli chodzi o literature. Czy to nie wspaniałe? (4,5/6)



A teraz czytam: Ganbare!: Warsztaty umierania (Boni Katarzyna)

**********************************
[1][2]- "Dziennik roku węża" Piotr Siemion
[3]- "Morfina" Szczepan Twardoch

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1687
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 09.02.2016 11:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Z jakiejś niewyjaśnionej ... | midori.
Popieram Twoją potrzebę! Dzięki temu możesz namówić albo przestrzec przed jakąś książką, ewentualnie rozreklamować ją, no i przybliżyć swoje gusta czytelnicze oraz wiedzę nt. tego, czego szukasz w książkach - a dzięki temu łatwiej jest porównywać gusta czytelnicze, aby szukać natchnienia w Twoich ocenach ;)
Użytkownik: joanna.syrenka 25.02.2016 22:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Z jakiejś niewyjaśnionej ... | midori.
Podpisuję się pod apelem Louriego, bo polubiłam te Twoje relacje z czytania książek (i za Gdańskiem zatęskniłam) :)
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: