Dodany: 20.08.2008 13:35|Autor: Czajka
Trzy wtorki i jeden gzik
Kiedy skończyły się trzy wtorki trwające głównie w Łazienkach, na peron drugi wjechał piątek sierpniowy razem z pociągiem. Drużyna pierścienia czytana monotonnie jechała kucykiem w stronę misji a ja bez kucyka jechałam w stronę Biblionetki.
Za oknem te same pola i lasy w słońcu, ale nie czarne, tylko dość żółte i zielone, a Warszawa zbliżała się coraz bardziej i bardziej, aż całkiem zbliżyła się podziemnym dworcem i od razu na mnie napadła Empikiem w Złotych Tarasach. Wyrwałam się dzielnie z Medytacjami o don Kichocie pod pachą zostawiając tylko dziewiętnaście dziewięćdziesiąt i pół godziny i wpadłam do autobusu. Prosto i bez opóźnienia mijałam pałace kulturalne, wiadukty nadgryzione czasem, mosty w korkach wzdłuż rzeki, ślimaki kręte, chmury burzami nabrzmiałe, aż na przystanku czekała na mnie Verdiana z uśmiechem. Deszcz nieśmiało popadał i przestał, Sara dostała porcję miziania dla dobrego samopoczucia i łyk oliwy z oliwek dla błyszczącej sierści, a my przy stole omawiałyśmy takie tam różne sprawy, stany zaprzyjaźniania, zakochania, odróżnianie jednego od drugiego, dlaczego się wydaje książki, kiedy je się już napisze, czy każdy musi pisać, czy każdy chce wydać, ile z książki zostaje stron jeżeli redakcję robi autor, omawiałyśmy wszystko swobodnie i czekałyśmy na Syrenkę z Poznania.
Syrenka przyjechała późnym wieczorem, obdarowała Sarę nową porcją miziania i kością myjącą w charakterze prezentu. Prezent był zapakowany w szeleszczący papierek, czas odpakowywania papierka był subiektywnie najdłuższym w jednym kawałku czasem na świecie, a Sara była wtedy najbardziej czekającym psem i najbardziej szkolonym, bo robiła daj głos, waruj, zdechł pies i wszystko w jednym czasie, dla przyspieszenia odpakowywania dodała też turlanie, a potem zjadła kość myjącą w dwie sekundy.
Poszłyśmy wtedy do kuchni, a w kuchni nie było już Teodora pod stołem tylko na wolności w ogóle nie w kuchni, znalazłyśmy dla Syrenki najczarniejszą herbatę Earl Grey, a Syrenka obiecała nam zrobić gzik. Okazało się, że gzik nie jest groźny tylko gwarowy, a urządzenia kuchenne też nie są groźne tyko skomplikowane. Szybko i bez instrukcji opanowałyśmy sposób wydobycia pieprzu z młynka, przy czym pieprz w młynku był w stanie ziarenek a poza młynkiem w stanie nieziarenek, ale płateczków, co dla gzika było dobre i smaczne, rozszyfrowałyśmy sposób działania solniczki, okazało się przy tym, że sól łatwiej wydobywa się na zewnątrz, jeżeli dekielek jest zdjęty, a po krótkiej dyskusji ustaliłyśmy sekwencję rozchylania się łapek w korkociągu i kiedy najlepiej nacisnąć, żeby się dostać do wina. Wino było bardzo literackie, a kieliszki zabytkowe z delikatnego szkła z kulką.
Delikatnie wydzielałyśmy sobie porcje pysznego gzika z bagietką omawiając tym razem stan wody na świecie i stan wody w przydomowym ogródku, zmywanie ręczne i zmywarką, przesuwanie koryta rzeki, jeżeli ktoś bardzo potrzebuje je przesunąć, przygody w kajakach i powodziach, hałasowanie klockami i autkami na podłodze, które jest bardzo męczące na suficie, rekord piorunów w Wiśle, dobroć i czujność małży w basenie, bawiłyśmy się w ostatni kęs, który polega na udawaniu przed Sarą, że każdy kawałek chleba nie jest ostatni, a Sara patrzy nam wtedy w oczy i ma nadzieję, że każdy kęs jest ostatni i jej się dostanie pod stołem. Potem już tylko dowiedziałyśmy się, że jajeczko z kawiorem jest przepyszne, na co niezmiernie ożywiła się Sara i poszła z Verdianą i Syrenką na wieczorny spacer z niepokojem zostawiając wino z Czajką. Niepokój dotyczył głównie wina. Wino jednak przeżyło w stanie niewzruszonym, może dlatego, że miało kreskę na etykiecie.
A potem już przyszła późna noc piątkowa, śliczna koszulka nocna w kwiaty kwitnące, widok z łóżka na nieprzeliczone książeczki i zegar z kurantem. Zegar, bardzo zabytkowy i pracowity przynosił sobotę w kawałeczkach co pół godziny dźwięcznym tonem. Kiedy przyniósł dziesiąty kawałek soboty zjadłyśmy śniadanie spokojne kawą i mlekiem i pobiegłyśmy na przystanek. Tam niepospiesznym czerwonym, więc czarnym, autobusem nadjechała Eliza i wzrokiem nieco wystraszonym, ale zdeterminowanym zajmowała nam miejsca siedzące, co nie jest najrozsądniejszym zajęciem w środkach komunikacji miejskiej. Usiadłyśmy, autobus ruszył, za oknem ruszyły też wiadukty i ślimaki, ale odwrotnie niż wczoraj. Ruszyło też gadanie bardzo odchudzające, bo od mówienia podobno bardziej się chudnie niż od niejedzenia. Rozmawiałyśmy głównie o ekologicznych chatach w chaszczach, o ekologicznych rybach, o dzieciach przewieszonych przez balkonowe barierki, o najpiękniejszym widoku na świecie, o najpiękniejszym widoku na Świecie, o pociągach w wagonach, o dobrych teściowych i ile potem potrzeba terapii, o mapach w kawałkach i ile trzeba lat, żeby mieć w głowie mapę Warszawy w całości, ale nie wiem, czy tyle już mamy, i ile trzeba lat, aby wyremontować łazienkę, jeżeli chce się bardzo starannie dopasować rurkę do fugi czy podobnie. Szybciej niż remont łazienki dojechałyśmy do Velwetu i tam czekałyśmy na spotkanie główne.
Velwet był fioletowy, miał czerwone fotele, pierwsza przyszła Emkawu, potem przyszła Exilvia i Kosmo. Kosmo znalazł najbardziej od nas oddalony fotel, cały zasłonił się książką, co z racji wymiarów Kosma i książki nie było trudne, a nawet było łatwe i zatopił się w historii o smokach. W razie potrzeby objaśniał poszczególne smoki przypadkowym przechodniom i czytał, czytał, czytał, przyszedł Errator, poszliśmy do Velwetu właściwego na piętrze, który też był fioletowy z kryształowymi żyrandolami, a Kosma czytał i smokom nie było końca.
Na stoliku wyrosły stosiki, Kocio przyprowadził ścigającego się z pociągami Krasnala, Kosmo czytał, stosiki zmieniały kształty, zwłaszcza stosik dla nieobecnej Vemony zmienił kształt, bo został rozdrapany. Rozdrapany stosik wygląda jakby go nie było, a przecież jest, tylko tulony czule w różnych objęciach i cudzych torebkach.
Errator został czasowo obdarzony śliczną książką w różowych okładkach z melodramatycznym tytułem i, po dwóch godzinach zapewniania, że to nie jest taka książka, na jaką wygląda, z pewną nieśmiałością się ucieszył. Powoli między książkami potoczyły się rozmowy o seksie między Neandertalczykami w bardzo grubych trzech tomach, o samobójstwach za oknem, o zepsutej śmietanie w zupie (wygląda jak żywa, zielona i kosmata, ale nie wiem czy w tej kolejności), o togach w Poznaniu i w Oxfordzie, przy czym do togi w Oxfordzie dodają goździk biały, różowy i czerwony w zależności od uczoności.
Omówiliśmy też bezruch senny, ale nikt nie wspomniał o Prouście, oraz palenie bierne tytoniu i czego innego. Palenie czego innego jest bardzo nieprzyjemne, bo zatrzymuje czas na szesnastej jeden i na ogół w trakcie opowieści o odciskach, a opowieści o odciskach, jak każdy wie, są nudne. Eliza opowiedziała nam jak najlepiej sprawdzić stopień zakochania mężczyzny (przy czym najbezpieczniej to robić przed ślubem). Do sprawdzenia potrzebny jest jeden mężczyzna, kilka pierogów ruskich i vegeta tarta. Vegetę tartą obsmażamy na maśle, polewamy nią pierogi, stawiamy przed mężczyzną i patrzymy ile zje. Jeżeli zje pół pieroga, to znaczy, że bardzo kocha. Jeżeli zje całego, albo nawet dwa, to znaczy, że nie jest to smakosz wyrafinowany i zje wszystko, i to już wcale nie świadczy o miłości. Chyba że o miłości do pierogów. Potem nam opowiedziała, czym się różni bułka z rybą od FishMacka i wtedy przyszedł kelner po zamówienie. Właściwie na pewno wszystko by zapamiętał, co zamówiliśmy, ale Errator najpierw go zmylił cukrem trzcinowym w saszetkach, potem wodą mineralną nie w kawie, a najbardziej zmylił go samą kawą. Ale w końcu każdy dostał to, co zamówił, Emkawu dostała dwie malownicze kanapki z orzechami i każdy, kto chciał mógł je powąchać, albo się zamienić ryżem, jak u Machulskiego.
I wtedy minęły dwie godziny, wszyscy się rozbiegli na śluby, do domów, albo na wino i na miejscu zostałam tylko ja, Krasnal, Syrenka i Kocio. Dziewczyny (czyli my) ufarmowałyśmy się wdzięcznie w kochaną Wycieczkę, a Kocio jeszcze wdzięczniej uformował się w naszego kochanego Przewodnika.
Kochany Przewodnik najpierw zaprowadził nas do przechowalni bagażu, ale nie w celach zwiedzanych tylko zgodnych z nazwą i opowiedział nam, że Kieślowski tu kręcił film, Krasnal trzy razy przeczytał instrukcję przechowalni i zostawił w trzeciej (dwie się zacięły, czycoś), przechowalni bagaż i poszliśmy dalej za Przewodnikiem zwiedzać.
Najpierw zwiedziliśmy Fotoplastykon, w którym naradzali się Duńczyk i Kwinto. W Fotoplastykonie była stara Warszawa - przedwojenna ze straganami i przechodniami, paląca się wrześniowa i powojenna w ruinach, i w latach sześćdziesiątych z pustymi ulicami.
A wszystkie zdjęcia jak żywe. Na koniec dostaliśmy broszurkę i znaczek i poszliśmy w stronę starego miasta, czyli w stronę Starówki. I szliśmy, i szliśmy, widzieliśmy pomnik Kopernika, z którego odkręcali tabliczkę w „Kamieniach na szaniec” i pomnik księcia Poniatowskiego, Belweder, i dom, w którym założył się Skamander, i sklep Wokulskiego na Krakowskim Przedmieściu, i księgarnię z pięknymi witrażami (z księgarni musieli wyciągać mnie groźbami, krzykami i siłą na końcu), i lwa Leopolda Staffa, kolumnę Zygmunta, a Kocio wszystko wiedział i delikatnie odlepił Krasnala od kina Bollywoodzkiego. Potem był Zamek Królewski i Belweder i chmury na niebie, i Arsenał (Czajka, to nie jest pomnik powstańca – powiedział Kocio i odciągnął mnie od przystanku dorożek) i gmach sądu nad ulicą i najsłynniejszy most Warszawy, który gra w każdym filmie, i kanały powstańcze, które też grały w filmie i w życiu.
Jeździły dorożki, wiatr wiał w chmury, ja robiłam zdjęcia, Kocio opowiadał, wyciągał nas spomiędzy koralików i zakładek, a dziecko stało w kałuży i nie chciało wyjść.
- Chodź – powiedziała zrezygnowana mama – tam dalej jest następna.
I tak między pastelowymi kamieniczkami, kuszącymi wystawami i przystankami Kocio doprowadził nas w całości do metra, które w całości jest mniej, ale w kawałku jest bardziej i zawiózł nas na przystanek do Verdiany.
U Verdiany Syrenka zrobiła nam prawie gzika z fetą i pomidorem, opowiedziała nam o swoim kocie, który ciągle zapomina o remoncie, pędem przebiega obok ofoliowanego regału i potem bardzo się przestrasza szelestu folii, siada przed ścianą, patrzy w nią i patrzy, zupełnie jak Fuks w Kosmosie. I mówiłyśmy, mówiłyśmy o książkach, o psychologii, o pociągach, o powodziach, o statkach i że z następnego spotkania biblionetkowego trzeba zrobić Rejs.
I zrobiła się późna noc sobotnia, albo wczesna niedzielna, więc poszłyśmy spać i w niedzielę rano, od razu jak tylko Syrenka z Krasnalem kupiły szampon w Internecie usiadłyśmy przy stole kuchennym i wtedy przyszła jeszcze Emkawu.
Emkawu nam opowiedziała, że w Oxfordzie najlepiej się zapisać do biblioteki, bo są bardzo przepiękne i trzeba przysiąc na głos, w jakim się chce języku, że się nie będzie wnosić ognia między księgi. Wszystkie języki o ogniu są w grubej książce, którą pani trzyma pod ladą. I opowiedziała, że w księgarni można sobie kupić Harry’ego Pottera przetłumaczonego na starogrecki i taki Harry jest bardzo dobry na zimowe wieczory, ale nie za dużo na raz, tylko najlepiej po stronie. Można też kupić sobie wulkan i zrobić wybuch, jeżeli jest się małym chłopcem lubiącym wulkany. Wtedy najlepiej mieć domek z ogródkiem. Opowiedziała też nam na co iść do kina, jeżeli się ma bratanka, bez bratanka zresztą też można.
A potem Verdiana podolepiała nas od szybek bibliotecznych (te książeczki, których nie zdołała nam wydrzeć obiecałyśmy oddać jej pocztą) i ustawiła do zdjęcia i to było zdjęcie pożegnalne.
Żegnałyśmy się nie na peronach i na peronach, napisali, że pierogi są, ale tak naprawdę nie było.
I kto zjadł chipsy, bo przyszły?
Pierwsza część zdjęć jest tu:
http://picasaweb.google.com/alezaraz/Warszawa
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.