Dodany: 27.12.2017 12:35|Autor: RenKa76

Książka: Dygot
Małecki Jakub [pisarz]

1 osoba poleca ten tekst.

Dreszcze


Są książki, których żadną miarą nie udało mi się doczytać do końca. Są książki, które zmęczyłam, albo też one zmęczyły mnie, zależy od punktu widzenia. Są książki, przez które przeleciałam jak wicher, bo za wszelką cenę chciałam się dowiedzieć, co dalej. Są książki, do których wracam, chociaż niektóre zdania znam już na pamięć. I wreszcie są książki, na które trafia się rzadko, a szkoda; książki – pożeraczki, książki, które czytam jak najwolniej, bo nie chcę ich kończyć, książki, które dotykają duszy, powodują dreszcze, bolą… Taki jest „Dygot” Jakuba Małeckiego.

Janek i Irena swoje wspólne życie zaczęli od leżenia razem na polu. Padał deszcz, a oni może łapali w usta krople wody. Potem się pobrali, a jeszcze potem mieli dwoje dzieci. Ten młodszy, ścigany klątwą zrozpaczonej Niemki, urodził się cały biały. Jak śnieg. Tylko oczy miał czerwone. Jak krew… Bronek i Helena pobrali się, bo był po temu czas najwyższy, ona zbliżała się do staropanieństwa, a on po prostu zauważył siostrę szkolnego kolegi. Potem urodziła im się córka. Jedna, jedyna. Jeszcze potem przeklęła ją Cyganka i dziewczynka nigdy już nie była taka jak inne dzieci… Losy obydwu rodzin – Łabendowiczów i Geldów – przypominają ścieżki wydeptane w lesie. Raz biegną obok siebie, raz się krzyżują, by potem znowu się rozstać, ale nie na długo. Styka ich ze sobą przypadek, historia, a może coś, co ludzie nazywają przeznaczeniem? Te dwie ścieżki w końcu łączą się w jedną dróżkę, która biegnie przez las ku swemu celowi. Dróżce tej na imię Sebastian…

„Dygot” jest obrazem polskiej prowincji, Polski klasy nawet nie B, ale co najmniej G. Wsie zapadłe w lasach i błotach, miasteczka, których nie ma na żadnej mapie. Niby dzieje się tam jakaś historia, niby są radio i telewizja, tylko na co to komu?! Świat sobie, my sobie. Wojna nas liznęła płomieniem, ale nie spopieliła; niby człowiek stanął na Księżycu, ale właściwie po co; niby jest komunizm, ale ciągle można kupować gruszki i cebule… Ten świat, tak bliski, a zarazem tak przerażająco obcy, zaludnia Małecki postaciami rodem z baśni dla dorosłych. Jest tu Strzępek mieszkający w rowie; jest szalona jak Kapelusznik Dojka; jest chłopak, który zrobił w stodole wojnę; jest niemy Perhan przepowiadający przyszłość; jest koń o imieniu Pies i pies o imieniu Koń; brak tylko strzyg, upiorów i wampira. A może… A może one są, tylko wyglądają jak zwyczajni sąsiedzi. Zło, to prawdziwe zło, jest u Małeckiego ubrane nie w szaty rodem z gotyckich powieści; ma garnitur, zaczeskę, lichą koszulę, nawet sutannę. Zło jest w każdym z nas. Cicho śpi, ale obudzone pokazuje, na co je stać. Lubi monotonię, ciszę i to, co znane. Budzi się na widok czegoś, co wytrąca je z koleiny codzienności. Drażni je to, co inne. Inność jest u Małeckiego tępiona, poniżana i szkalowana. Inny znaczy zły. Inny znaczy Antychryst. Inny to nie nasz, a nie naszych się tępi. A przecież to inne mieszka tuż obok nas, wystarczyłoby podejść, wyciągnąć rękę, porozmawiać. Inne nie gryzie. Gryzie to zwyczajne, znane, ujednolicone, pobłogosławione byciem „takim samym”…

Małecki snuje tę ni to balladę, ni to przypowieść językiem tak pięknym, że niektóre słowa ma się ochotę rozsmarować na języku jak solony karmel. Do wielu akapitów, porównań, zdań wracałam po kilka razy. Rzadko w prozie polskiej spotyka się takie magiczne światy. Niby nasze, ale inne. Niby szumią wierzby, niby zboże swojskie, ale takie wszystko dziwaczne w tej swojej brzydocie, w tym błocie i deszczu. I cudnie, i strasznie. Nie mogłam się uwolnić od myśli, że Małecki podarował mi rodzimą, nieco przaśną wersję Macondo. Jaki kraj, taki realizm magiczny. U obu autorów – i Marqueza, i Małeckiego – wszystko wygląda niby zwyczajnie, niby swojsko, ale oba światy wypełniają postaci i zdarzenia rodem z zupełnie innej bajki. Z bajki niekoniecznie dla dzieci.

Nie chciałam doczytać tej książki. Przeciągałam lekturę tak długo, jak tylko się dało. Mimo że tu nie ma dobrych zakończeń. Każda historia jest raczej smutna niż wesoła, raczej bolesna niż szczęśliwa. Tu nie ma zbawienia. Jest wszechobecna śmierć. Są dreszcze i dygot, bo życie jest raczej złe, a ludzie raczej głupi…

Wpadnijcie czasem do nas, na prowincję. Czekają was niezapomniane wrażenia i gwarantuję, że wrócicie do domu zupełnie inni niż przed wyjazdem. Wpadnijcie, jeśli jesteście choć trochę inni niż kanon nakazuje. Dreszcze gwarantowane. A może i dygot do końca życia.


[Recenzję opublikowałam również na swoim blogu oraz innych portalach]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1023
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: