Dodany: 03.08.2010 16:12|Autor: aleutka
Mozaika
W jednym z wywiadów Maggie O’Farrel powiedziała, że spędziła wiele miesięcy nad "Panią Dalloway", analizując ją zdanie po zdaniu w namiętnym pragnieniu zrozumienia, „jak Virginia to robi”.
Rozumiem to uczucie, bo sama mam ochotę podobnie zanalizować „Zniknięcia..” dręczy mnie jednak mgliste przeczucie daremności takiego zadania. To bardzo irytujące przeczucie. I oczywiście nie powstrzymuje przed próbowaniem, co jeszcze się przyczynia do wzrostu frustracji.
Czytanie „Zniknięć...” przypomina przeglądanie albumów ze zdjęciami – tymi pstrykanymi pośpiesznie, często bezmyślnie aparatem cyfrowym i tymi ustawianymi kunsztownie przed fotografem, z wodospadem w tle, jakże rozczulającym dziś w swej majestatycznej, nieukrywanej sztuczności, złudzeniu kontroli.
Na ile zdjęcia takie oddają prawdę? Jaką prawdę mówią o chaotycznie dziś docierającym do nas świecie, bombardującym nas ilością wizualnych bodźców? Na ile przedstawiają rzeczywisty świat tych upozowanych dziewcząt, którym fotograf nakazał zapewne przybrać uroczo zamyślony wyraz twarzy? I kim jest ta wysoka dziewczyna, która nie potrafi usiedzieć spokojnie, której zamazaną sylwetkę można dostrzec tylko przyglądając się naprawdę uważnie?
Książka jest więc skonstruowana jako ciąg epizodów – krótkich, a jednak bardzo znaczących ujęć z życia trzech kobiet. Migawki zaczynają układać się w ciągi, żyją własnym życiem. Zanim człowiek się zorientuje, wciąga się w tę układankę.
Wobec tego chaotycznego zbioru klocków staje Iris, młoda kobieta, która niespodziewanie dowiaduje się, że ma krewną – Euphemię Esme Lennox, całkowicie wymazaną z historii rodzinnej i zamkniętą (na niemal sześćdziesiąt lat!) w azylu psychiatrycznym. Co mogło doprowadzić do tak drastycznie okrutnej decyzji?
Czytelnik jest w lepszej sytuacji – ma wgląd do albumu/układanki samej Esme i babki Iris, siostry Esme, Kitty. Iris nigdy już nie będzie mogła tam zajrzeć – umysł Kitty jest pogrążony w otchłaniach choroby Alzheimera, chaotyczny do kwadratu, komunikacja z babką jest dla Iris zamknięta.
Dlaczego śledzenie trzech albumów, trzech zbiorów klocków, próbowanie odtworzenia związków między tymi chaotycznymi ujęciami, poukładania obrazu jest tak fascynujące?
Maggie O’Farrell jest dobrym „fotografem”, ma dar dobierania ujęć i nasycania ich niezwykłą intensywnością, ma też dar dobierania detali, które mówią o postaciach więcej niż elaboraty. Nie przypominam sobie ani jednej linijki, która byłaby bezpośrednią charakterystyką psychiki bohaterek, a jednak są one tak prawdziwe, stają się bliskie, ma się poczucie, że oto tyle się o nich wie (bardzo to mylące poczucie). Zawsze dostajemy tyle danych, by móc konstruować bardzo różne teorie, przewracając niecierpliwie kartki, aby je zweryfikować. A dopiero później orientujemy się, ile tych detali nam umknęło, wśród nich - najbardziej znaczące.
Hania B w swojej recenzji zauważyła, że dzięki tej książce nie dowiadujemy się niczego naprawdę nowego ani o szaleństwie, ani o młodych kobietach, ani o życiu. Jestem w stanie się z tym zgodzić o tyle, że książka uobecnia pewien paradoks życia – wszystko płynie, wszystko się zmienia, a równocześnie nie masz nic nowego pod słońcem. Rzeczywiście, ta książka nie mówi nic nowego o życiu – mówi o codziennych decyzjach, drobnych i wielkich – których nawet nie postrzegamy w kategoriach walki dobra ze złem – bylibyśmy zażenowani, używając tak wielkich słów. A jednak to one składają się na ciąg momentów zwrotnych, który nam tak często umyka.
Konstrukcyjnie jest ta książka rozwiązana frustrująco prosto (na pozór, oczywiście). Przeplatają się dwie linie czasowe – przeszłość wspomnień Esme i teraźniejszość Iris, która próbuje ułożyć układankę. Nawet na najprostszym gramatycznie poziomie książka jest przemyślana i czasy – przeszły i teraźniejszy – stosowane są bardzo uważnie. W układance Iris przeważa czas teraźniejszy. Aby oddać szczególne odczuwanie czasu przez Esme, teraźniejszą realność, z jaką odczuwa niektóre wydarzenia z przeszłości, autorka starannie miesza czasy gramatyczne, ani przez moment nie stwarzając wrażenia chaosu. Monolog wewnętrzny Kitty, zagubionej w labiryntach własnego umysłu, mieszającej przeszłość z teraźniejszością i przeskakującej na coraz to inny temat przy najróżniejszych impulsach, jest majstersztykiem sam w sobie. Zdania są krótkie, urywane, podobnie jak obrazy wywoływane w wyobraźni. Esme jako młoda dziewczyna, która znowu zgubiła rękawiczki przed kolejnym przyjęciem. Esme jako mała dziewczynka zupełnie sama z Hugo w dziecinnym pokoju wielkiego domu w Indiach kolonialnych, spustoszonego przez nagły wybuch epidemii. Iris z wiadrem wody i mopem przed swoim sklepem. Iris rozmawiająca z Alexem i wrzucająca mu oliwkę za koszulę, kiedy zostaje nazwana czarownicą.
Jak to się dzieje, że te krótkie ujęcia są tak intensywne i nasycone życiem? Jak to się dzieje, że pod koniec nagle zaczynają tworzyć nierozerwalną całość i w sposób nieuchronny prowadzić do finału? Kiedy chaos rozsypanych kawałków na naszych oczach zmienia się w ostatnie ujęcie dwóch kobiet – niska siedzi, wysoka stoi - a my układamy ostatnie kawałki po to, aby odkryć, że ten mrok wypełzający spod sztucznej góry jest niczym potwór wyciągający łapy po tę wysoką, jesteśmy w szoku na równi z Iris, nawet jeśli dostrzegaliśmy przebłyski wcześniej.
Właśnie to mnie zdumiewa – jak chaos tych rozsypanych klocków nagle zostaje ułożony, kiedy orientujemy się, że w tym szaleństwie kompozycyjnym jak najbardziej była metoda. Że te fragmenty były urywane w bardzo przemyślanych momentach, nitki przeplatane jak najbardziej celowo. I że w tym była magia.
Jak ona to robi?
(Recenzję zamieściłam na swoim blogu)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.