Przedstawiam KONKURS nr 233, który przygotowała
dot59
„NIE WIDZIEĆ, NIE SŁYSZEĆ, NIE DOTYKAĆ, NIE WIEDZIEĆ” CZYLI NIEPEŁNOSPRAWNOŚĆ W LITERATURZE
…nie widzieć
nie słyszeć
nie dotykać
nie wiedzieć…
(Jan Twardowski, „Przez mikroskop”)
Natura wyposażyła wszystkie istoty żywe w układ nerwowy, zawiadujący praktycznie każdą czynnością organizmu, w zmysły, które odbierają z otoczenia sygnały, ułatwiające mu pokierowanie określonymi narządami w sposób najlepszy dla dobra właściciela, i w wyspecjalizowane organy, za pomocą których tenże właściciel realizuje swój program przetrwania w środowisku. Ale czasem ta sama natura zawodzi i już na starcie odbiera danej jednostce część powyższych atrybutów, czasem znów zostają one utracone na skutek różnych nieprzewidzianych zdarzeń. My, ludzie, jako gatunek najlepiej sobie radzimy ze skutkami takich ubytków funkcji, choć w skali indywidualnej różnie to bywa. A jak – zobaczmy, poznając konkursowych bohaterów.
Tradycyjnie jest ich 30.
Za rozpoznanie każdego z nich można otrzymać 2 punkty – odpowiednio po jednym za autora i tytuł - maksymalnie 60 punktów; liczba strzałów nieograniczona. Gdy więcej osób zdobędzie taką samą liczbę punktów, zostaną wymienione w kolejności nadesłania finałowych maili.
Jeśli w tekście padają imiona/nazwiska wyjątkowo ważnych postaci, zostały utajnione i zastąpione literami X,Y,Z, mniej ważne oznaczone są pierwszymi literami imion/nazwisk. Wszystkie dusiołki mam ocenione.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 15 grudnia (niedziela) o godzinie 21.
Odpowiedzi wysyłajcie na adres: [...]. W tytule podajcie swój nick biblionetkowy. Dajcie znać, czy życzycie sobie podpowiadania co do znajomości dusiołka/ rodzica, najlepiej zaraz w pierwszym mailu.
Niektórzy się już z pewnymi brakami rodzą, co na ogół budzi rozpacz rodziców i współczucie lub niezdrową ciekawość otoczenia:
1.
- Państwa córka cierpi na… Właściwie ma cały szereg różnych wad mózgu, ale najważniejsza z nich to drobnozakrętowość, po łacinie polimicrogyria. – Lekarz, który przyniósł nam wyniki badania, przybył na oddział w asyście dwóch pielęgniarek. To zły znak. – Gyria to kręte rowki w korze mózgowej. Poli znaczy wiele. Wydawać by się mogło, że im więcej takich rowków, tym lepiej, ale w przypadku państwa córki rowki są bardzo płytkie. – Mówi prędko, jakby w nadziei, że to nam wystarczy, a on będzie mógł stąd szybko uciec. – Na razie nie widać objawów, bo wszystkie niemowlęta mają ograniczone zdolności motoryczne. Ale z wiekiem oczekiwania rosną. W jej wypadku trzeba się liczyć z upośledzeniem umysłowym i fizycznym.
Resztki morfiny i endorfin odpływają ze mnie w jednej chwili, wyparte przez potężną falę adrenaliny.
- Co to znaczy: upośledzenie umysłowe i fizyczne? – pytam.
- Na tym etapie trudno wyrokować. Bywa, że dzieci z bardzo złymi wynikami radzą sobie później całkiem nieźle, a te, które miały lepsze wyniki, radzą sobie gorzej.
- Co znaczy „całkiem nieźle”?
- Mówimy o pewnym spektrum.
- Dobrze, ale gdzie się ono zaczyna i gdzie kończy?
- Bardzo trudno to przewidzieć. (…) Ale to wcale nie znaczy, że państwa córka nie dożyje starości ani że nie będzie szczęśliwa. Może być bardzo pogodnym dzieckiem. Tego się nie da przewidzieć.
2.
- Biedaczek, już się taki urodził?
- Podobno na początku, kiedy był mały, myśleli, że nic nie rozumie, aż pewnego dnia zaczął czytać na głos.
(…)
- Myślisz, że potrafi pisać takimi rękami?
(…)
- Trochę trudno go zrozumieć, kiedy mówi!
(…)
- Bidulek, taki duży, a z niczym nie może sobie poradzić, ale to z niczym, nie?
(…)
- A jakie to ma znaczenie?
- Matka musi go sama kąpać.
- Boże Święty! A co z ojcem?
- I ubierać…
(…)
- Wcale się nie śmieje, tylko nie może dobrze zamknąć ust.
(…)
- Tak, ma szczęście.
- Szczęście, że się urodził w takiej rodzinie.
3.
X., najmłodszy potomek lorda T. i jak dotąd najbrzydszy. Bogowie poskąpili mu wszystkiego, czym obdarowali Y. i Z. Był karłem o połowę niższym od swojego brata. Przebierał szybko krótkimi nogami, starając się dotrzymać mu kroku. Głowę miał za dużą w stosunku do reszty ciała, wydatne brwi, a twarz płaską i surową. Spod grzywki jego rzadkich, niemal białych włosów, spoglądało jedno zielone i jedno czarne oko.
4.
Mijały kolejne dnie, tygodnie, miesiące i lata. Cud nie następował, ale E. już przestała się go spodziewać. Za to kształtował się wygląd M. tak typowy dla DS: krótki nosek, okrągła twarz, w której uderzały skośne, podpuchnięte oczy pod nawisem grubych powiek, otwarte usta, język wsparty o dolną wargę, nieforemny, spłaszczony tył głowy. M. miała też charakterystycznie szeroki i krótki kark, słabo umięśnione nogi i ręce oraz uderzająco grube i krótkie palce u rąk. Cała była gruba, nieforemna, jakby stwórca pomylił proporcje. Echokardiografia, w zgodzie z większością opisów medycznych, wykazała wadę serca. Laryngolog potwierdził niedrożność nosa, internista przyznał, że M. ma kiepski system oddechowy, a wszyscy razem ostrzegli E., że bardzo duży procent osób z zespołem Downa zapada wcześnie na Alzheimera, zwłaszcza przy tak dużym stopniu upośledzenia.
5.
Nie będziemy się przed czytelnikiem silili na opis tego nosa czterościennego, tych ust zgiętych na pół w podkowę; tych oczu małych, z których jedno, lewe, zasłaniała ruda krzaczasta brew, a drugie, prawe, pokryte było prawie całkowicie ogromną brodawką; tych zębów, tu i ówdzie powykręcanych i powyłamywanych; tych warg spiekłych i popryszczonych, na które zachodził jeden z zębów jak kieł dzika lub słonia; tego rozdartego podbródka; nade wszystko zaś tego ogólnego wyrazu, rozlanego po całej twarzy — wyrazu złożonego ze złośliwości, zdziwienia i smutku. Wyśnijcie, jeśli zdołacie, podobną całość!
Zachwyt był jednomyślny. Rzucono się ku kaplicy, z której wyprowadzono po chwili w triumfie szczęśliwego króla śmieszków. I tu dopiero podziw i uwielbienie doszły do szczytu. Grymas nowowybranego nie był bowiem wcale grymasem, lecz zwykłym wyrazem jego twarzy.
Albo raczej postać jego była cała jednym grymasem. Wielka głowa najeżona ryżymi włosami, na miejscu pleców potężny garb; golenie i łydki tak dziwnie poskręcane, że się z sobą mogły stykać tylko kolanami; widziane zaś z przodu wyglądały jak dwie pary sierpów rogato z sobą powiązanych; stopy szerokie, ręce potworne, a przy całym kalectwie jakaś szczególna zamaszystość i zręczność. Taki był królik, którego trefnisie powołali na tron.
Rzekłbyś, olbrzym potrzaskany i niezręcznie sklecony na nowo.
6.
W miarę jak dorastałem, już nie tylko mamusia widziała, że coś ze mną jest nie tak. Lewą dłoń miałem przez cały czas zaciśniętą. Prawa nie była zaciśnięta, ale za to jej powyginane palce były wciąż sztywne. Nie dawałem rady ich zgiąć. Nie dawałem rady nic chwycić. I wcale mnie nie słuchała. Często sama z siebie wystrzeliwała do przodu albo w bok. Kiedy podrosłem, dowiedziałem się, że nazywa się to spastyka. Ale wtedy, gdy miałem półtora roku, tego nie wiedziałem. I mamusia też nie wiedziała, dlaczego czasem usta mam zaciśnięte tak mocno, że nie daję rady ich otworzyć, a moja szczęka nie wiedzieć czemu opada. Kiedy tak opadała, ślina wypływała mi z ust. Ciekła po brodzie, bo zapominałem o połykaniu. Nie wyglądało to zachęcająco. Zwłaszcza dla tych, którzy widzieli to pierwszy raz. Ale najważniejsze, że nie chodziłem, a nawet miałem problem z samodzielnym siedzeniem bez podparcia. Byłem jak robak, którego znalazłem na podłodze. Leżał tyłem na pancerzu. Chociaż bardzo się starał i przebierał kończynami w powietrzu, jego ciało nie mogło się przesunąć nawet o milimetr. (…) Pamiętam reakcję mamusi, kiedy usłyszała od doktor specjalistki, że nigdy nie będę mówił i najprawdopodobniej jestem upośledzony umysłowo. Czyli niepełnosprawny intelektualnie, jak to teraz ładniej nazywają.
7.
Niestety, nigdy nie nauczył się mówić. Może P. był niewprawnym nauczycielem, a może chłopiec nie potrafił zrozumieć jego nauk i zdać sobie sprawy z istnienia świata dźwięków. „Mowa", „hałas" byty dla niego pustymi pojęciami. Dlatego nigdy nie starał się cicho zamykać drzwi albo stawiać delikatnie misek. Na próżno m. układał mu usta, pokazywał, jak wydychać powietrze i kładł ręce dziecka na swojej krtani. K. był wyczulony na ruch jak źdźbło trawy na podmuchy wiatru, ale mowa stanowiła dla niego tylko drganie gardła, zupełnie niezrozumiałe. (…) Dla K. woda była
mokra i błyszcząca, ale nigdy nie pluskała. Burza oznaczała światła na niebie, ale chłopiec nie domyślał się nawet istnienia gromów przetaczających się po niebiosach jak ciężkie kamienie młyńskie. Zgadywał jednak, że czegoś mu brakuje, że nie został przez kaprys losu dopuszczony do tajemnicy, którą prócz niego zgłębili wszyscy inni. Może dlatego z wiekiem czuł się coraz bardziej skrzywdzony i stawał się coraz bardziej buntowniczy.
Inni się rodzą jako pozornie zdrowi, lecz wkrótce lub dopiero po długim czasie daje o sobie znać ukryta bomba w genach:
8.
Z wiekiem twoja choroba miała stawać się coraz bardziej widoczna. Wystarczy wiedzieć, na co zwrócić uwagę, żeby od razu rozpoznać objawy osteogenesis imperfecta: łukowato wygięte ręce i nogi, trójkątna twarz, a do tego wzrost. Ale wtedy, nawet cała w bandażach, wyglądałaś jak marzenie. Skóra jaśniutka, brzoskwiniowa, usta jak malinka. (…)
- Co ona ma z oczami? – zachłysnęła się A. Wszyscy zauważyliśmy wizytówkę twojej choroby: twardówka, normalnie biała, u ciebie lśniła jaskrawym błękitem.
9.
Tak jak lekarz przepowiadał, H. zaczął znów rosnąć. Ale to rośnięcie ograniczało się wyłącznie do tułowia. Klatka piersiowa rozwijała się, barki stały się szersze, za to pokryte czerwonymi
bliznami nogi pozostały nadal wątłe i bezwłose jak nogi dziecka. Jak maska zdarta niewidzialną ręką, znikła z jego twarzy dziecięcość. Głos stracił chłopięcy, sopranowy ton. Szlachetnie zarysowany nos zgrubiał, stał się bezkształtną, mięsistą naroślą ziejącą szerokimi otworami nozdrzy. Wargi nabrzmiały, były purpurowe niby chorobliwe obrzęki tkanki śluzowej. Wzrok osłabł tak dalece, że przepisano mu grube szkła, takie, jakie noszą krótkowidze. Binokle na jedwabnym sznurku stały się jego nieodłączną cząstką; zdejmował je dopiero tuż przed zaśnięciem, a sięgał po nie, skoro tylko otworzył rano oczy.
10.
T. A., wysoki, na pozór niespożyty mężczyzna, był poważny i skupiony, przez co wyglądał na więcej niż swoje trzydzieści jeden lat. Na pierwszy rzut oka nie przypominał M., ale podobnie jak ona całkowicie wypełniał przestrzeń. Jego wrażliwe i pełne usta zdawały się zaprzeczeniem silnej brody, upartej determinacji budzącej lęk wielu osób, mimo iż śmiał się beztrosko i cechowała go krzepka, zdrowa uroda. Wokół bursztynowych oczu zaczynały mu się rysować zmarszczki będące dla niezbyt bystrego obserwatora oznaką zeza albo krótkowzroczności u człowieka, który jest zbyt próżny, aby nosić okulary.
M. ociągała się z tyłu i patrzyła, jak swobodnym, pewnym krokiem idzie do krzesła pozostawionego mu z woli ojca, gdy skończył dwadzieścia jeden lat, krzesła czekającego podczas każdego zebrania zarządu i zajmowanego coraz rzadziej, w miarę jak choroba, barwnikowe zwyrodnienie siatkówki,
czyniła postępy i tracił wzrok. Czy stosunkowo nie zmienione jest widzenie lunetowe? - zastanawiała się M.. Trudno było powiedzieć, co T. widzi, a czego nie widzi, bo cechą tej choroby jest zmienność wzroku zależnie od otaczających warunków, od odległości i kąta widzenia, od tego, czy światło jest jaskrawe, czy przyćmione, i od dziesięciu innych czynników, tak absolutnie nieprzewidzianych, że czasami widział dokładnie, co tym trudniejszym do zniesienia czyniło powrót do niemal zupełnej ślepoty. Ale T. to znosił, pogodził się ze swoim stanem, o ile to było możliwe.
Jeszcze innych dotyka niespodziewana choroba lub wypadek, na skutek czego zostaje upośledzona albo całkiem utracona jakaś część funkcji mózgu, zmysł, część ciała:
11.
(…) w ciągu pierwszych dziewiętnastu miesięcy życia pochwyciłam przebłyski rozległych zielonych pól, świetlistego nieba, drzew i kwiatów, i ciemność, która potem nastąpiła, nie zdołała tego wszystkiego całkowicie zatrzeć. (…) Nie pamiętam, co się działo przez pierwsze miesiące po moim wyzdrowieniu. Wiem tylko, że siadywałam na kolanach matki lub czepiałam się jej sukni, gdy się krzątała po domu. Moje ręce obmacywały wszystkie przedmioty i wyczuwały każdy ruch. Tym sposobem nauczyłam się wielu rzeczy. Niebawem zapragnęłam porozumiewać się z innymi osobami. Zaczęłam od prostych gestów. Potrząśnięcie głową oznaczało - "nie", skinienie - "tak", pociągnięcie ręką - "chodź", odepchnięcie - "idź!". Gdy chciałam chleba, pokazywałam, że kraję kromki i smaruję. Kiedy miałam ochotę na lody, udawałam, że kręcę maszynkę i dygotałam niby z zimna. Matka potrafiła dawać mi do zrozumienia wiele rzeczy. Zawsze wiedziałam, kiedy chciała, żebym jej coś przyniosła, i biegłam na górę lub gdzie indziej, zgodnie z jej wskazówkami. Faktycznie wszystkie dobre, radosne momenty, jakie przeżyłam w ciągu tej długiej nocy, zawdzięczam jej miłości i mądrości. Z tego, co działo się naokoło mnie, rozumiałam bardzo dużo. Jako pięcioletnie dziecko nauczyłam się składać i chować czyste rzeczy przyniesione z pralni i odróżniałam własne od cudzych. Według tego, co kładły na siebie matka i ciotka, orientowałam się, że zamierzają wyjść, i zawsze prosiłam, żeby mnie zabrały. (…) Nie pamiętam, kiedy sobie uświadomiłam po raz pierwszy, że nie jestem taka jak inni. Ale stało się to jeszcze przed przybyciem mojej nauczycielki. Zauważyłam, że ani matka, ani moi przyjaciele nie posługiwali się gestami tak jak ja, gdy sobie czego życzyli, lecz mówili ustami. Czasami, stojąc między dwiema rozmawiającymi osobami, dotykałam ich warg. Nie mogłam nic zrozumieć i to mnie dręczyło. Poruszałam ustami i gestykulowałam zapamiętale - bez skutku.
12.
Kiedy skończyłam rok, zachorowałam na heinemedinę (…). Utykałam, jednak biegałam i biłam się z chłopakami. Bez przerwy też się popisywałam, bo widziałam, że mamie się to podoba, że powtarza moje mądrości znajomym, jakby usprawiedliwiając się za moje kalectwo. (…)
Kiedyś na ulicy podeszła do nas jakaś poczciwa idiotka.
- Przepraszam, co pani córeczce stało się w nóżkę? – zapytała głosem słodkim jak miód.
Mama, wrażliwa na wszystko, co dotyczyło mojej osoby, z właściwym sobie taktem rozgadała się o historii mojej choroby i związanych z tym swoich cierpieniach. Stałam obok ze spuszczonymi oczami. Nie był to pierwszy raz, zdarzało się już, że wyławiał mnie na ulicy jakiś kretyn (albo kretynka) i zaczynał: „No, mała, przejdź się, niech zobaczę. Miałaś złamanie? (…)”
Odkąd zmuszono mnie do włożenia obuwia ortopedycznego, potwornych, ciężkich jak gliniane donice butów w kolorze więziennym, z wełnianym gryzącym obrzydlistwem na zimę i urągliwymi dziureczkami na lato, uznałam radziecką ortopedię za dział medycyny karnej.
- Buty są niewygodne, boli mnie w nich noga – jęczałam.
- Wygodne, bo lekarz zapisał. W zwykłych butach nie będziesz w stanie chodzić.
13.
Sięgnął do klamki. Nie namacał. Przed sobą miał gładką ścianę. Nie rozumiał, jak to się stało. Przecież zatrzymał się tuż za progiem, tymczasem zamiast drzwi uderzał dłońmi o mur. Przesuwał się to w prawo, to w lewo, lecz klamki nie było. Zaczęła ogarniać go rozpacz. Nie mógł tego zrozumieć. Czuł się jak w kamiennej klatce bez wyjścia. Robiło mu się na przemian zimno i gorąco. Ogarnął go lęk, że zaraz ktoś przyjdzie, zobaczy, jak przerażony miota się i maca rękami po ścianie. Ta myśl sparaliżowała go. Nie! Wszystko, byle nie to! — Opuścił ręce. — Nie zniesie ludzkiego wzroku. Nienawidził tych, którzy przyglądali mu się w czasie posiłków, jak poprawiał sobie łóżko czy stawał po coś przy swojej szafce. Odkąd znalazł się w szpitalu, bez przerwy wyczuwał natarczywe spojrzenia. One obezwładniały go. Pod ich wpływem najprostsze czynności były męczarnią.
Stojąc teraz przy ścianie próbował uspokoić wzburzenie. Czuł, że drży cały.
Naraz ktoś ujął go za ramię, lekko pchnął naprzód i położył jego rękę na klamce. Szybko wszedł do środka. Ciepłe powietrze sali podziałało na niego odurzająco. Długą chwilę stał, nie mogąc zrobić kroku. Uprzytamniał sobie drogę do swego łóżka. Prosto, a potem w prawo. Słuchał. Wszyscy musieli spać. Nikt nie rozmawiał. Cicho, by nie zwrócić na siebie najmniejszej uwagi, zaczął iść. Po trzech krokach potrącił nagle czyjś stolik. Zabrzęczało szkło. Coś z hałasem spadło na podłogę.
— W prawo!
— W lewo!
— Śmiało! Ze wszystkich stron słyszał te głosy.
— Uważaj, potrącisz!
— Tu, tu!
— Omiń to!
Głosy zlewały się w niesamowitą wrzawę. Zdawało mu się, że to trwa nieskończenie długo. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Był pewien, że kręci się wciąż w tym samym miejscu i nie potrafi wyjść z zaklętego koła. Gdy wreszcie potknął się o własne łóżko i siadł na nim, był ledwo żywy. Ze wstydu i upokorzenia schował się pod kołdrę, skulił w kłębek i nie śmiał oddychać.
14.
Siedział przygarbiony, z głową opartą na podgłówku fotela. Innym taka pozycja wydawała się niewygodna. Jeszcze na L., kiedy mama widziała go siedzącego w ten sposób, zawsze użalała się nad nim i upierała, że przyniesie poduszkę, by mu było wygodniej. Jakoś nie mogła zrozumieć, że tylko w tej przygarbionej, niezgrabnej pozie potrafił bez żadnego świadomego wysiłku utrzymać głowę. (…) Odkąd uszkodził mózg, przechodząc przez pole ochronne oddzielające ludzką kolonię od lasu p., mówił nieznośnie wolno, z wysiłkiem i niezbyt zrozumiale. (…) przez pierwsze dni kontaktował się z ludźmi jedynie drogą przeszukiwania alfabetu: literował to, co chciał powiedzieć. Kto wie, czy taki sposób nie był lepszy – M. przynajmniej milczał. Nie musiał słuchać własnego głosu, chrapliwego, drażniącego brzmienia, straszliwej powolności.(…) Kiedy pomyślał o wysiłku, potrzebnym do wyłożenia jakiegoś skomplikowanego pomysłu, kiedy wyobraził sobie, jak próbuje uformować słowa nieposłusznymi wargami, językiem i szczękami, kiedy ocenił, jak długo to potrwa, zwykle czuł się nazbyt znużony, by mówić.
15.
Orzeł w klatce o okrutnie oślepionych, złocistych oczach mógłby tak wyglądać jak ten ociemniały Samson. Lecz nie obawiałam się go w tej dzikości ani na chwilę. Zgryzotę moją słodziła nadzieja, że wkrótce odważę się złożyć pocałunek na tym surowym czole i tych ustach tak boleśnie zaciśniętych, ale jeszcze nie w tej chwili. Jeszcze teraz nie chciałabym go zagadnąć. Zeszedł ze stopnia i posuwał się wolno, niepewnie ku trawnikowi. Gdzież się podział jego śmiały krok? Przystanął, jak gdyby nie wiedział, w którą stronę się obrócić. Podniósł rękę i rozwarł nią powieki; spojrzał, wysilając się, ku niebu i w kierunku drzew: widziałam, że dla niego wszystko było pustą ciemnością. Wyciągnął prawą rękę (lewą, okaleczałą, trzymał ukrytą na piersiach); zdawało się, że chce dotykiem zbadać, co jest wokół niego, wszędzie jednakże napotykał pustkę, gdyż drzewa odległe były o kilka łokci. Zaprzestał daremnych prób, skrzyżował ręce na piersiach i stał spokojny i niemy na deszczu, który teraz obficie padał na jego odkrytą głowę.
16.
Cóż mogłoby być lepszego – pomyślała wówczas – niż być niewidzialnym? Przyjść i odejść, kiedy się spodoba, wiedzieć więcej, niż ktokolwiek, nie dając nikomu poznać, że się jest obecnym. Móc podsłuchiwać. Przysłuchiwać się najbardziej intymnym rozmowom, dowiedzieć się, co tak naprawdę ludzie myślą, odkrywać ich najtajniejsze tajemnice, być świadkiem ich zachowania, kiedy są głęboko przekonani, że są sami, że nikt ich nie podgląda. Uważaj, o co prosisz – pomyślała wtedy C., nieco przerażona tymi szalonymi pomysłami.
Teraz sama w pewnym sensie stała się człowiekiem zupełnie niewidzialnym. Mimo tych wszystkich kablowych podłączeń, rurki tracheotomijnej i do karmienia oraz respiratora, mimo śrubek, sworzni i gipsu podtrzymujących jej rozchwiany układ kostny, mimo ciągłej obecności pielęgniarek i lekarzy, mimo tych wszystkich urządzeń technicznych podtrzymujących ją przy życiu – nikt nie wie o jej psychicznej, duchowej obecności, nikt tak naprawdę nie dostrzega w niej świadomej swej sytuacji istoty. Nikt nie wie, że ona jest w tej samej sali szpitalnej z całą swoją osobowością.
Stała się niewidzialna.
To wcale nie jest takie zabawne, nawet przez sekundę.
Dla niej to prawdziwe piekło.
17.
- To jest cholerne maltretowanie niepełnosprawnego! - burknął X., ale widać było, że się poddaje. Jeśli człowiek sparaliżowany siedzi zbyt długo w jednej pozycji i krążenie krwi w kończynach jest utrudnione, jeśli wreszcie, jak lubił niedelikatnie wspominać X., zwłaszcza przy obcych, chce mu się sikać lub srać, a nie robił tego od dłuższego czasu, ryzykuje dysrefleksję, objawiającą się gwałtownym wzrostem ciśnienia krwi mogącym doprowadzić do wylewu, a w konsekwencji do pogłębienia paraliżu lub nawet śmierci. Dysrefleksja zdarza się rzadko, to prawda, ale za to błyskawicznie wysyła chorego do szpitala, a czasem i do grobu. X. zgodził się więc pojechać na górę, załatwić potrzeby fizjologiczne i odpocząć w łóżku. To właśnie za takie chwile, przymusowe przerwy w „normalnym” życiu, najbardziej nienawidził swego kalectwa. Doprowadzało go do wściekłości i choć się do tego nie przyznawał - także głębokiej depresji.
18.
(…) nagle spoglądam na tłum gapiów i zgadnijcie kogo widzę na wózku? Porucznika D. ze szpitala w Da Nang!
W trakcie krótkiej przerwy podchodzę do D. i patrzę, a on nie ma ani jednej nogi.
— Musieli je amputować, F. — mówi mi — ale poza tym czuję się dobrze.
Zdjęli mu z twarzy bandaże, ale po tym wypadku ze spalonym czołgiem skórę ma całą poparzoną i pokrytą bliznami. I wciąż ma wetkniętą w siebie rurkę tyle że już tylko jedną. Rurka idzie od butelki, która wisi z dołu wózka.
— Lekarze twierdzą, że nie będą jej wyjmować — mówi. — Podobno jest mi z nią do twarzy.
19.
Hrabina od dwudziestu lat miała sparaliżowane nogi i mogła poruszać się tylko na wózku inwalidzkim, poza tym cieszyła się jednak jak najlepszym zdrowiem i nie straciła zainteresowania dla ładnych bluzek, biżuterii i futer. Swojej damie do towarzystwa kazała się nawet wozić do teatru, zwłaszcza do operetki, tak, ona szczególnie lubiła operetkę i później całymi dniami nuciła jeszcze piosenki. Pogodziła się z paraliżem; jedyną rzeczą, z powodu której cierpiała przy swej niezdolności do chodzenia było to, że jej trawienie nie było już tak całkiem w porządku i że ustawicznie musiała puszczać wiatry. Oczywiście tak się do tego przyzwyczaiła, że już sama nie zwracała na to uwagi.
20.
Słyszysz własny oddech. Przychodzi z trudem, jest szorstki, szarpie i tak zszarpane nerwy, ale nie możesz go zatrzymać. Nigdy nie będziesz mógł. Nawet nie zwolnisz jego rytmu.
Bo nie masz już nawet płuc.
Mechanizmy wbudowane na stałe w twoją pierś oddychają za ciebie. Przez całą wieczność będą pompowały tlen do twojego krwiobiegu.
X.Y.? X.Y., słyszysz mnie?
Właściwie to nie, a przynajmniej nie tak jak dawniej. Sensory dźwiękowe ukryte w puszce, która więzi twoją głowę, sączą znaczenie słów wprost do mózgu.
Otwierasz pobladłe od ognia oczy. Sensory optyczne łączą światło i cień w ohydną podobiznę otaczającego cię świata.
Możliwe zresztą, że podobizna jest wierna, a jedynie świat jest ohydny.
Z.? Jesteś tu? Nic ci nie jest?
Próbujesz mówić, ale odzywa się całkiem inny głos. Wydobywa się z wokabulatora, który zastąpił twoje spalone usta, język i gardło.
- Z.? Jesteś tu? Nic ci nie jest?
Ale niezależnie od przyczyny, przynajmniej część ludzi dotkniętych niepełnosprawnością próbuje przekraczać swoje ograniczenia, i choć napotyka przy tym na różne trudności, wynikające czy to z niezrozumienia przez osoby trzecie, czy z niedoskonałości urządzeń wspomagających…
21.
Tego się nie mówi. Zwłaszcza kiedy nogi są w wiecznej pozycji płodu, a głowa i ręce w spazmach, kiedy twarz wykrzywia grymas, a dłonie kołyszą się jak wodorosty. Wtedy wystrzega się słów miłości i udaje głuchego.
Ale ja widzę. Słyszę. Czuję. Widzę, słyszę i czuję, mimo że to, co u innych tworzy sieć, u mnie jest miazgą. Tylko kilka cieniutkich nitek łączy moje prawdziwe ja z moim ciałem. Wydaję trzy dźwięki: wzdycham z zadowolenia, jęczę, kiedy coś sprawia mi przykrość, i wyję jak zarzynane zwierzę, kiedy cierpię. Nad tym mam kontrolę. Mogę dmuchać w ustnik krótkie i długie „puf”, które zamieniają się w tekst na monitorze komputera. Mogę – acz z ogromnym wysiłkiem – ująć łyżkę lewą ręką, włożyć do talerza i podnieść do ust. Mogę przełykać i żuć. I to wszystko.
22.
Oczekiwano ode mnie, że włączę się w ten świat. Że zrezygnuję z mojego zawodu, a zacznę zarabiać na życie wyplatając wycieraczki. Towarzystwo "Latarnia" byłoby szczęśliwe, gdyby mogło nauczyć mnie wyrobu wycieraczek. Tak więc do końca moich dni miałabym robić wycieraczki, oczywiście,
wspólnie z innymi niewidomymi, w gronie niewidomych miałabym także jeść i bawić się. W miarę jak coraz wyraźniej zarysowywał się w mojej wyobraźni obraz takiego życia, ze strachu poczęły ogarniać mnie mdłości. Nigdy nie zetknęłam się z przykładem równie zgubnej segregacji.
"Ależ to nie jest to, czego pragnę" - protestowałam. "Nie chcę zostać wyeliminowana z życia. Pragnę nadal pracować w swoim zawodzie, pragnę zachować przyjaźnie, które niegdyś zawarłam".
Gdybym mogła w tym momencie widzieć twarz towarzyszącej mi urzędniczki, to jestem pewna, że zobaczyłabym pełen politowania uśmiech. W każdym razie w jej głosie politowanie to brzmiało wyraźnie. "Ach - powiedziała - przecież to jasne, że teraz nie będzie już pani mogła poświęcać się tej
pracy, którą wykonywała pani dotychczas" - i snuła dalej swój wywód, tłumacząc mi, dlaczego tak będzie. Było dla niej rzeczą oczywistą, że stałam się teraz zupełnie inną osobą. Moje uzdolnienia, moje zainteresowania, moje cele, moje miejsce w społeczeństwie, nawet moje cechy zewnętrzne ulegną przemianom. Wszystkie te przemiany będą zmierzały w jednym kierunku. Sprawią one mianowicie, że dla świata widzącego stanę się bezużytecznym wrakiem, a dla ludzi widzących - istotą uciążliwą, jeśli nie odpychającą.
Przy moim stanie uczuć dopatrywałam się w wypowiedziach urzędniczki intencji, jakich w rzeczywistości, być może, w nich nie było. Jeden wniosek nasuwał mi się jednak bezspornie. Oto rzekomo przestałam być sobą, ponieważ straciłam wzrok. T.K. znikła w ciągu jednego dnia, czy nawet jednej godziny, a zastąpił ją jakiś dziwaczny, pełzający stwór. Zdobyłam się na ostatni wysiłek i jeszcze raz poruszyłam sprawę psa-przewodnika.
I znowu oblano mnie zimną wodą. Tłumaczono mi, że większość niewidomych rezygnowała z posiadania takiego psa, ponieważ nabycie go wiązało się z dużymi kosztami, utrzymanie jego było uciążliwe, a poruszanie się przy pomocy tego przewodnika - trudne (przekonałam się później, jak dalece informacje te były tendencyjne i nieścisłe).
"Natomiast - oświadczyła urzędniczka - prowadzimy doskonały kurs nauki właściwego posługiwania się laską. Zdziwiłaby się pani widząc, jak sprawnie można się poruszać przy użyciu laski. Rozpoczynamy właśnie taki kurs; moglibyśmy panią natychmiast zapisać".
Jakimś cudem zdołałam się opanować, by nie zacząć bić, kopać czy krzyczeć. Świat ślepych nie musi tak wyglądać - myślałam sobie. Przecież przez szereg miesięcy, kiedy właściwie można mnie było uznać za niewidomą, działałam w świecie ludzi widzących. Czyżby moje życie miało się zmienić
tylko dlatego, że zostałam oznaczona pieczątką "ociemniała"?
23.
Kierowca, podając jej bilet, patrzył na drogę, ale kiedy odwróciła się, żeby pójść z powrotem do M., zerknął w tylne lusterko i powiedział:
- Ten dzieciak siedzi na miejscu dla niepełnosprawnych.
A. zatrzymała się w pół kroku.
- On jest niepełnosprawny…
- Ale może chodzić. To miejsce przeznaczone jest dla ludzi, którzy nie mogą chodzić. Dla osób starszych.
- Ale…
- Nie ma dyskusji. Musisz go przesadzić.
24.
Tylko na wydechu mogę wydać głos.
Mówię z przerwami.
Wtedy respirator ma wdech.
Po co Wam o tym wspominam?
Żebyście dobrze wyobrazili sobie mój głos.
To ja opowiadam Wam tę historię.
Jestem jej bohaterem i narratorem.
Musicie ją słyszeć tak, jak Wam ją opowiadam.
To nie jest mocny i dobrze postawiony głos lektora, który pewnie włącza Wam się w głowie z pierwszymi słowami książki.
To nie jest głos, któremu towarzyszą wymowne gesty.
Nie ma miejsca na pauzy i podniesiony ton.
Nie da się tego zrobić.
Mój pan i władca, respirator marki Airox, decyduje o tym, kiedy mogę się odezwać.
Z gestami rozstałem się kilkanaście lat temu.
Żeby dobrze zrozumieć to, co mówię, musicie słuchać w tempie dwunastu oddechów na minutę.
Musicie pamiętać, że od pewnego czasu jestem właśnie tym głosem, który musi starczyć
niemal za całe moje istnienie.
…to jednak każda taka próba im w jakiś sposób ułatwia lub wzbogaca życie, a nas uwrażliwia na ich problemy:
25.
A kiedy noc nastała, M. siadał przy bracie, macał, tarł rozwaloną na piersiach koszulę śpiącego, obejmował dłonią J-owy kikieć, taki sam jak u N., nasłuchiwał, który na strychu chrobot mysi, a który łasiczy – i płakał. Z rozpaczy, że tyle jest jednakowego na świecie. Że tak mało można ręką ogarnąć! I że tak trudno – wśród swarliwego dnia – uchem rozpoznać człowieka.
Płakał, dusząc na policzkach łzy jak robactwo, szarpiąc niepotrzebne powieki. Tylko do płakania miał oczy dobre! Tylko do płakania.
Jakiś miesiąc później przezwali go Niuchacz. Bo tak na M. naszło, że każdą rzecz musiał przytykać do nosa, czy chleb, czy cudzą czapkę, czy nawet zwierzę. Ale trudno było go oszukać. Jednego dnia ciotka przyniosła mu piękny tłusty twaróg, ledwo ukruszony. Od razu cisnął w gnój, powiedział:
- Po szczurze dojadał nie bede.
26.
Ręka młodziutkiej kucharki również nie miała dłoni. Spod szerokiej, metalowej obręczy obejmującej przedramię wystawał ostry haczyk. Oczy chłopca same powędrowały ku drugiej ręce dziewczyny. Identyczna bransoleta kończyła się ostrzem noża. Prawdopodobnie dostał coś do jedzenia. Prawdopodobnie to zjadł. Nie zapamiętał z tej wizyty niczego prócz dziewczęcej postaci kręcącej się wśród kuchennych sprzętów i zręcznie operującej swymi niezwykłymi narzędziami. Haczykiem wyławiała z kosza jarzyny. Nożem je skrobała, czyściła i kroiła. Na stole w jednym miejscu zgromadzone były rozmaite przybory, a dziewczyna zmieniała je całkiem swobodnie, zręcznie wtykając między bransolety a ciało. To mieszała łyżką w garnku, to znów wyjmowała łopatką bułki z piekarnika. A wszystko tak zręcznie, że ktoś inny z parą rąk nie umiałby lepiej. (…)
27.
Porażenie mózgowe przeszkodziło mi stać się takim jak wszyscy. Moje nogi w ogóle się nie ruszają. Jednak miałem szczęście. Rękami mogę robić prawie wszystko. Potrafię przewracać kartki książek, podnosić łyżkę do ust. Umiejętność podnoszenia łyżki do ust ma w moim świecie znacznie większą wartość niż umiejętność czytania. Mówiąc zupełnie szczerze, umiejętność czytania nie jest mi do niczego potrzeba. Wiem, że Ziemia jest okrągła, wiem, o czym pisali Newton i Szekspir, ale wszystko to jest jedynie bezsensownym balastem zbędnych informacji. Nie dlatego jestem szczęśliwy. Jestem szczęśliwy dlatego, że mogę sam zdejmować spodnie i kręcić kołami mojego wózka. Możliwości dosięgnięcia kół fotela inwalidzkiego nie da się przecenić. Czasami kiedy budzę się rano, zupełnie nie chce mi się żyć. Jest mi źle, bardzo źle. W takie dni powtarzam sobie jedno i to samo. Jestem szczęśliwym człowiekiem, mogę sam chodzić do ubikacji.
28.
Na początku nienawidziłem Pana Boga za to, że mnie takiego stworzył tylko dla swojej rozrywki, żeby sobie popatrzeć na człowieka – jak mu wszystko wypada z rąk, jak mu leci krew za każdym razem, gdy próbuje coś zrobić po raz pierwszy, jak upada, kiedy usiłuje stanąć na nogi, które mają inny kształt niż u normalnych ludzi. (…) Pomyślałem, że Bóg właściwie chce się przekonać, jak na świecie radzi sobie człowiek z rękami i nogami innego rodzaju. Może próbował wynaleźć nowego człowieka?
Zacząłem sobie wyobrażać, że być może Bóg chciał umieścić na świecie innego człowieka, dla którego wszystkie przedmioty, wynalezione do tej pory przez ludzi – sztućce, narzędzia do pracy, broń, a także ubrania razem ze sznurówkami, ołówki, gumki, brzytwy – będą do niczego.
Dlaczego tak? Pewnie chciał zobaczyć, co taki człowiek sobie pomyśli, jak będzie próbował sam przystosować te rzeczy do siebie.
29.
Rzemienie uprzęży napięły się i dziwaczny mechanizm, do którego przywiązane były psy, wtoczył się do środka wśród skrzypienia topornych drewnianych kół. Na rozkaz zwierzęta stanęły i wózek zatrzymał się. G. przyjrzał się groteskowej głowie W., pochylonej w nienaturalny sposób nad prawym ramieniem. Hrabia puścił cugle i wyciągnął dłonie w stronę psów, które natychmiast zaczęły je lizać.
- Z każdym dniem coraz trudniej mi panować nad tymi szatanami - powiedział W. urywanym głosem - ale Bóg mi świadkiem, że bez nich byłbym jak suche drzewo oliwne.
Mimo upływu lat imponująca sylwetka hrabiego wciąż robiła wrażenie na G. W. żył zamknięty w tym mechanizmie na kółkach, w którym spał, jadł, załatwiał swoje potrzeby, i czynił to, o ile było wiadomo G., od czasu, gdy amputowano mu obie nogi, kiedy był jeszcze dzieckiem.
30.
Muszę tu wspomnieć o jeszcze jednej cesze, jakiej nabywa się z latami tak głębokiego kalectwa jak moje. Gdy nie możesz, nie jesteś w stanie wykorzystać całego spektrum środków, jakimi dysponuje ciało do nadania i odbioru bodźców innego człowieka, te zmysły, którymi jeszcze władasz, nad którymi panujesz, uwrażliwiają się w sposób nieprawdopodobny. Ba, mam wrażenie, że nabierają nowych cech, jakby rosły im nowe, zupełnie odmienne od standardowych, receptory. Lepiej i ostrzej widzisz, lepiej i czulej słyszysz, lepiej i subtelniej czujesz. Barwy, tony, zapachy otwierają się poszerzoną paletą, skala i precyzja rośnie i potęguje się. Ma się wrażenie, że świat, opisywany przez zwykłych ludzi, także ten pamiętany z dawnych lat, jest niepełny, jest ubogi w dźwięki, kolory i wonie w stosunku do tych, których doświadczasz. To samo jest z dotykiem. Czasem mam wrażenie, że opuszki moich palców potrafią same myśleć i analizować dotyk. Dotykając potrafię odgadnąć – nie, nie odgadnąć, wiedzieć na pewno, poznać całą prawdę – niuanse i odcienie uczuć i nastrojów, z jakimi do mnie ów dotykany przychodzi. To wbrew pozorom nie jest nic nadzwyczajnego. Chyba każdy w jakiejś tam ubogiej, kalekiej formie umie odczytać z grubsza niepewność, zażenowanie, czy odwrotnie: śmiałość i pewność siebie interlokutora. Z samej intensywności dotyku to wynika, choćbyśmy sobie tego nawet nie uświadamiali. Ja to mam przemnożone przez tysiąc. Gdy dotykam i gdy dotyka się mnie.
==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
rozwiązanie konkursu