Dodany: 24.04.2024 15:29|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Piekło, niestety, to ludzie...


O tym, że dziewiętnastowieczne sierocińce nie były miejscami przyjaznymi dziecku – dziecku już i tak przez los poszkodowanemu, bo przecież musiało stracić rodziców, by się tam znaleźć – nie trzeba przekonywać nikogo, kto czytał „Olivera Twista”, a choćby i „Anię z Zielonego Wzgórza”, w której pada zaledwie kilka słów tytułowej bohaterki na temat wspomnianej placówki, ale jakże wymownych! Jednak w połowie następnego stulecia sytuacja społeczna i świadomość ludzi powinny były być już zupełnie inne: wszak jeszcze przed II wojną światową ogłoszono pierwszą wersję Deklaracji Praw Dziecka i w najróżniejszych formach (co było zasługą także i jednego z naszych rodaków, Janusza Korczaka) apelowano o traktowanie dziecka z szacunkiem należnym każdemu człowiekowi. Zdawałoby się więc, że dzieci otaczane opieką instytucjonalną od lat 30. wzwyż (wyjąwszy może jedynie tereny działań wojennych, gdzie realia są nieprzewidywalne) powinny dorastać we względnie dobrych warunkach, niekoniecznie nawet materialnych, bo nie każda społeczność dysponuje porównywalnymi środkami, ale przynajmniej nie takich, w których doznawałyby krzywd na ciele i duchu. Zdawałoby się… Rzeczywistość okazała się jednak inna. Przynajmniej gdzieniegdzie. Tak bardzo inna, że gdyby nie personalia konkretnych osób, nazwy konkretnych miejsc i dowody w postaci konkretnych dokumentów, można by „Piekło sierocińca” wziąć za ponurą dystopię, rozgrywającą się w jakimś wykoślawionym świecie, gdzie święci triumfy zło przebrane w szatę dobra. Ale to nie dystopia, to reportaż. Spisany rzetelnie, czarno na białym. I tak przerażający, że dech zapiera.

Do opisanych w nim miejsc trafiały niekoniecznie sieroty. Tych było relatywnie najmniej. Więcej – półsierot i dzieci pozamałżeńskich, którym jedyny rodzic nie był w stanie zapewnić dostatecznej opieki, a nawet dzieci mających pełne, lecz w jakiś sposób upośledzone rodziny (zmagające się ze skrajnym ubóstwem, gruźlicą, alkoholizmem, przemocą domową, oziębłe emocjonalnie czy też kryminogenne), oddanych pod opiekę instytucji czy to w dobrej wierze, że tam będą miały lepiej, niż w domu, czy to dla pozbycia się kłopotu, lub wreszcie odebranych rodzicom na mocy prawa. To jednak nie powinno mieć znaczenia: każde z nich było dzieckiem, któremu trzeba było dać dach nad głową, wikt i opierunek, dostęp do nauki, bezpieczeństwo fizyczne i emocjonalne – a skoro istniały placówki, których misją było tym dzieciom to zapewnić, winny były tę misję realizować, bez względu na wiek, wygląd, naturę czy pochodzenie podopiecznych. Tym bardziej, jeśli były to placówki prowadzone przez ludzi, którzy z definicji powinni byli czynić dobrze, bo przecież świadomie wybrali życie w służbie religii, mającej to za naczelne hasło. A jednak to, co się działo i w Sierocińcu Świętego Józefa w Burlington (USA, stan Vermont), i w innych wspomnianych w tekście domach sierot, od dobra było zgoła dalekie…

Rozdzielanie rodzeństw i izolowanie ich od siebie, utrudnianie kontaktów z dorosłymi członkami rodziny (o ile ci żyli i chcieli dziecko widywać). „Wychowywanie” za pomocą straszenia, gróźb, publicznego upokarzania i ośmieszania dzieci, które źle wykonały jakąś zleconą czynność lub zrobiły coś, czego zrobić nie miały, albo robiły wszystko dobrze, ale komuś nie spodobała się ich mina, sposób mówienia, a nawet to, że wyglądały inaczej, niż reszta, bo były rude, otyłe czy innej niż biała rasy. Kary fizyczne, od „banalnego” trzepnięcia po palcach linijką lub przeciągnięcia po pośladkach paskiem, zmuszania do wielogodzinnego stania w kącie czy klęczenia na grochu, aż po bicie kijanką do bielizny, pogrzebaczem, kańczugiem, kopanie, rzucanie o ścianę (niejedno z dzieci w wyniku doznawanych obrażeń trafiało do szpitala, gdzie dziwnym zbiegiem okoliczności nikt nie dochodził przyczyny „wypadku”, a ile zmarło nie otrzymawszy pomocy, tego do dziś nikt nie wie, są tylko przypuszczenia na podstawie zeznań nielicznych już żyjących świadków…), oraz – może nie bezpośrednio groźne dla życia i zdrowia, ale wyjątkowo obrzydliwe – zmuszanie do zjadania własnych wymiocin. I wreszcie to, co wydawało się najbardziej nieprawdopodobne, bo nadużycia seksualne popełniane na dzieciach z samej swej istoty są tak ohydne, że trudno przyjąć do wiadomości, iż ludzie w ogóle coś takiego robią – a jeszcze trudniej, że robi to ktoś, kto rzekomo tak kocha Boga, że aż dla niego wyrzekł się czynności seksualnych z osobami dorosłymi…

Gdyby w pewnym podopiecznym burlingtońskiego sierocińca po wielu latach od doznanych tam przeżyć coś nie pękło, gdyby prawnik, któremu Joseph Barquin powierzył swoją historię, był jednym z tych, którym bardziej zależy na dobrych układach i dobrych zarobkach, niż na dochodzeniu prawdy i egzekwowaniu sprawiedliwości, może jeszcze dzisiaj te koszmarne zdarzenia byłyby nadal znane tylko garstce „przetrwańców”, którzy nawet między sobą niechętnie je wspominali. Christine Kenneally, która najpierw nadała procesowi rozgłos w prasie, a potem przez wiele lat zbierała informacje na temat przeżyć wychowanków amerykańskich, kanadyjskich i australijskich sierocińców, ukazuje w swoim reportażu wyrazistą panoramę tego zjawiska, mówiąc w imieniu także i tych jego bohaterów, którzy już nie żyją, ale przed śmiercią zdążyli powierzyć jej swoją część traumatycznych wspomnień.

To trudna lektura. Trudna nie ze względu na nielinearny chronologicznie układ treści czy na drobiazgowe relacjonowanie rozmów z sali sądowej, ale przede wszystkim na przedmiot opowieści: czytanie o doznaniach krzywdzonych dzieci jest tak przykre, że po kilkunastu czy kilkudziesięciu stronach trzeba książkę odłożyć i zrobić przerwę (a stron jest ponad czterysta). Czy wobec tego czytać warto? Kto czuje się na siłach, powinien, bo złu można przeciwdziałać tylko wtedy, gdy się jest świadomym jego istnienia. I nie chodzi tu o ogniskowanie uwagi na kościele katolickim, w którego kręgu miały miejsce akurat te wydarzenia (choć faktem jest, że ma on wyjątkowe zdolności do ukrywania nieprawości popełnianych przez jego funkcjonariuszy), a który dziś już stracił na znaczeniu, jeśli chodzi o opiekę nad osieroconymi czy zaniedbanymi dziećmi, lecz o to, by tą opieką nie zajmowali się ludzie mający skłonności do przemocy, nieważne, czy są kobietami, czy mężczyznami, cywilami czy sługami Bożymi.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 275
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 7
Użytkownik: benzmanOpiekun BiblioNETki 24.04.2024 19:34 napisał(a):
Odpowiedź na: O tym, że dziewiętnastowi... | dot59Opiekun BiblioNETki
Już miałem schowkować, a to dopiero zapowiedź. Muszę poczekać w takim razie. Po Twojej recenzji zdecydowanie chcę ją przeczytać, mimo, że zapowiada się bardzo trudna emocjonalnie. Natomiast co do zła na tym świecie, ono jest, ze smutkiem to konstatuję; ma się dobrze, nawet w naszych czasach. Ale jest też druga strona, ono zawsze wychodzi na jaw, prędzej lub później. I to napawa mnie wciąż optymizmem. Z drugiej jednak strony (ponownie nie obyło się bez przeciwieństw :) ) wydaje mi się, że coraz rzadziej radzimy sobie z właściwym nazwaniem i określeniem, co jest złem, a co nie.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 24.04.2024 20:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Już miałem schowkować, a ... | benzmanOpiekun BiblioNETki
Możesz schowkować, już jest w księgarniach. Trudna jest, niezaprzeczenie. Ale z drugiej strony, jak mawiał jeden z moich ulubionych bohaterów literacko-filmowych, Tewje Mleczarz, te lektury trudne zostawiają jednak po sobie więcej, niż takie całkiem łatwe.
Że pojęcie dobra i zła jest cokolwiek relatywne, to prawda - bo przecież przemoc fizyczna jako metoda wychowawcza była usankcjonowana wiekową tradycją i jeszcze w czasach mojego dzieciństwa nikt nie widział w tym nic złego, że dziecku nauczyciel "dawał łapy" linijką czy że rodzic mu przyłożył paskiem. Ale jeśli było przyzwolenie społeczne na coś takiego, to osoby z wypaczoną w pewien sposób psychiką, jak niektóre opisane w tej książce, nie widziały różnicy między trzepnięciem paskiem a laniem do krwi albo do połamania kości... Może złem jest po prostu to, co w jakikolwiek sposób krzywdzi innego człowieka, bez względu na to, czy jednostkę, czy całą grupę społeczną, czy naród?
Użytkownik: margines 24.04.2024 21:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Możesz schowkować, już je... | dot59Opiekun BiblioNETki
Co do schowka to przecież spokojnie można tak w każdej chwili!:)
Przed wydaniem jak najbardziej też.
Użytkownik: margines 24.04.2024 22:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Możesz schowkować, już je... | dot59Opiekun BiblioNETki
Rzeczywiście coś dziwnego się dzieje, bo na stronie książki jest już jako wydana, a na stronie recenzji książka jeszcze jest w zapowiedzi :o
Użytkownik: benzmanOpiekun BiblioNETki 24.04.2024 23:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Możesz schowkować, już je... | dot59Opiekun BiblioNETki
"Ale z drugiej strony, jak mawiał jeden z moich ulubionych bohaterów literacko-filmowych, Tewje Mleczarz, te lektury trudne zostawiają jednak po sobie więcej, niż takie całkiem łatwe." - o tak, zdecydowanie się zgadzam. Tewje, choć był prostym mleczarzem, posiadał niezwykłą mądrość życiową.
Piszesz o szkole, że wtedy nikt nie widział w tym nic złego, w tej przysłowiowej linijce. To prawda. Myślę, że było to zdecydowanie lepsze niż dzisiejsza coraz częstsza przemoc uczniów względem nauczycieli i rówieśników. I brak reakcji na nią wśród rodziców i innych dorosłych. Ciężar problemu przesunął się w drugą stronę, ale sam problem pozostał.

"Może złem jest po prostu to, co w jakikolwiek sposób krzywdzi innego człowieka, bez względu na to, czy jednostkę, czy całą grupę społeczną, czy naród?" - myślę, że za bardzo ogólnie i szeroko definiujesz zło. Hmmm, temat rzeka, jakich wiele.
Dziękuję za bardzo zachęcającą recenzję, napewno spróbuję zmierzyć się z tym reportażem.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 25.04.2024 08:15 napisał(a):
Odpowiedź na: "Ale z drugiej strony, ja... | benzmanOpiekun BiblioNETki
To znaczy, Tewje o lekturach nie wspominał, tylko zaczynał kolejne zdanie swoich rozmyślań od "Ale z drugiej strony..." - dopiero teraz widzę, że niezręcznie to sformułowałam :-).

Nie wiem, jakie metody wychowawcze pozwoliłyby znaleźć złoty środek, przy którym ani dzieci nie byłyby krzywdzone, ani same nie robiły szkód, ale z wiekiem nabrałam przekonania, że kary cielesne sprawy nie rozwiązują. Bo, jak sobie przypominam, ci, którzy byli naprawdę na bakier z systemem wychowania, i tak się przez owe kary nie naprawiali. Miałam w klasie na przykład dwóch chłopaków, którzy mając po 15 lat tkwili w kl.V, nauką nie byli zainteresowani kompletnie, za to potrafili przynieść na lekcję piwo i pociągać sobie pod ławką. Ile oni się nabrali tych razów linijkami, targania za uszy, szturchańców, a skutki były jedynie takie, że coraz rzadziej w ogóle przychodzili do szkoły, aż skończyli te 16 lat, które ich zwalniało z obowiązku, a później nie żyli ani długo, ani szczęśliwie, bo szkolne sankcje do alkoholu ich nie zniechęciły... A byli i nauczyciele (jak ja to dzisiaj widzę, zapewne zakompleksieni czy sfrustrowani, że na przykład robią w życiu co innego, niż chcieli), których przyzwolenie na kary cielesne i poniżanie uczniów tylko rozkręcało i na przykład potrafili kogoś trzasnąć zeszytem po głowie, wyciągnąć za ucho na środek klasy, wyzywać publicznie ("ty ośle" to jeszcze może pół biedy, ale zamiast osła bywał bałwan, głąb, debil, itp.) - to ani nikogo nie zachęciło do nauki, ani im samym szacunku nie przysparzało... Ale robili to, bo było wolno. Tak jak te zakonnice tłukące wychowanków drewnianą pałą czy każące im paradować z głową zawiniętą w posikane prześcieradło...
Użytkownik: benzmanOpiekun BiblioNETki 25.04.2024 16:22 napisał(a):
Odpowiedź na: To znaczy, Tewje o lektur... | dot59Opiekun BiblioNETki
Co do Tewjego, to dobrze odczzytałem Twoją myśl, chodziło właśnie o to "Ale z drugiej strony...". Tewje myślał, nie uznawał stereotypowego podejścia do życia, był życiowo mądry, świadczy o tym jego stosunek do córek, obyczajowo rewolucyjny jak na owe czasy i środowisko.
W edukacji i wychowaniu mamy jako społeczeństwo wiele do naprawy, ciągła praca przed nami. Co do przykładów, które podałaś, mam podobne doświadczenie, choć może nie aż tak skrajne. U mnie w szkole podstawowej byli tacy nauczyciele, żeby coś takiego nie przeszło (piwo na lekcji), natomiast dzieci, które się nie chcą uczyć zawsze będą. Jest ich jednak coraz więcej, mówię, jako ojciec nastoletnich synów, wiedząc, co się dzieje w ich klasach. A i sami bez popychania ciągłego do nauki nic by nie robili, niestety.
Jednak przykłady, które podałaś na końcu to już kryminał, w takich przypadkach jestem zwolennikiem bardzo restrykcyjnego prawa.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: