Dodany: 02.02.2007 15:51|Autor: PiPiDżej
Epopeja paryskich biedaków
Nam autor "Katedry Marii Panny w Paryżu" i "Nędzników" kojarzy się głównie z epiką. Dla Francuzów - Victor Hugo jest przede wszystkim największym rodzimym poetą romantycznym. I owo poetyckie widzenie świata odcisnęło się również na prozie tworzonej przez Mistrza. Jedni czytelnicy odbierają to jako dodatkowy walor, inni - jako drażniącą manierę.
Wszystkie te plusy i minusy szczególnie widać w jego najpotężniejszym i najwybitniejszym dziele. "Nędznicy" są jednocześnie opowieścią łotrzykowską, dramatem społecznym, romansem – oraz traktatem filozoficznym i protestem przeciw zastanemu światu ("Dopóki [...] nędza będzie sprawcą poniżenia mężczyzny, głód - upadku kobiety, a ciemnota - zatraty dziecka [...] książki takie, jak ta, mogą być użyteczne"*). Ale "przeciętnemu" czytelnikowi bywa trudno dotrzeć do "jądra" tego arcydzieła, rozsmakować się nim. Może tu być przeszkodą (patetyczny i pełen dygresji) styl pisarza, mogą zwodzić również liczne (notabene w większości fatalne) ekranizacje epopei. Postaram się więc wypunktować to, co mnie w owych opasłych tomach autentycznie urzekło...
Fabuła. Nie będę jej tu streszczał, miejsca nie starczy. Historia biskupa Myriela, kajdaniarza Valjeana, ulicznicy Fantyny, opryszka Thenardiera, szpicla Javerta, sieroty Kozety, studenta Mariusza i wielu innych postaci (chociażby archetypiczny Gavroche!) - jest jedną z najpyszniejszych baśni, jakie kiedykolwiek nam opowiedziano. I nie chodzi tu tylko o precyzję równą mechanizmowi szwajcarskiego zegarka czy gigantyczną panoramę dziejową (tego można doszukać się zarówno u Dumasa-ojca, jak też w zapomnianych "Tajemnicach Paryża") – ale o coś więcej: Hugo ze zużytych, zdawałoby się, "cegiełek" zbudował konstrukcję kwalifikującą się do zupełnie innej "ligi" pisarskiej - "superekstraklasy" po prostu.
Postacie. Na pewno nie są one skonstruowane według subtelnych wzorców psychologicznych: to portrety nader wyraziste, śmiało nakreślone kilkoma pociągnięciami. Ale... czy rażąco nieprawdziwe? Motywacje "czarnych charakterów" są uprawdopodobnione (Javert jest skrajnym służbistą, Thenardier - chciwym wydrwigroszem); postacie pozytywne też nie są ukazane blado czy cukierkowo (pełen ewangelicznej dobroci biskup Myriel bez ogródek kpi z obłudnych dewotów, a jego dysputa z byłym członkiem Konwentu staje się swoistym katalogiem zbrodni popełnionych przez ludzkość i w imieniu rewolucji, i w imieniu Boga). Poza tym - Hugo charakteryzuje swoich bohaterów na własny sposób, poetycko (np. scena, w której Fantyna błaga Javerta o wolność: "Wzruszyłaby serce z granitu; ale niepodobna wzruszyć serca z drewna"**). Zresztą Javert w scenie z prawdziwymi bandytami - budzi szczery podziw (jako sprawny i skuteczny policjant)! Poza tym Hugo unika prymitywnego podziału na podłych bogaczy i szlachetnych nędzarzy (czego najlepszym przykładem może być małżeństwo Thenardierów).
Panorama. Mamy tu właściwie wszystko. Bitwę pod Waterloo (i rozważania o wieloznacznej roli Napoleona w historii). Galery (i pytanie o to, czy człowiek, który osiągnął dno - może się podnieść z upadku). Francuską prowincję pierwszej połowy XIX wieku (i koszmarną mieszczańską pruderię). Klasztor żeński (i rozważania nad sensownością takowej ofiary). Paryż wąskich, krętych uliczek - sprzed wytyczenia bulwarów (90% mieszkańców stolicy Francji żyło wówczas w skrajnej biedzie, a tyleż procent mieszkań nie miało kominków - bo mieszkańców nie byłoby i tak stać na opał!). Młodych rewolucjonistów (z ich szlachetnością - i naiwnością jednocześnie). Powstanie przeciw Ludwikowi Filipowi (i dziwnie się nam kojarzące kanały pod miastem)...
Wymowa. Nasza powieściowa epopeja - Trylogia Sienkiewicza - skupia się (z oczywistych względów) na narodzie i przeszłości. Epopeja francuska - mówi o społeczeństwie (dziś rzeklibyśmy: "obywatelskim"), a skierowana jest w przyszłość. Zdaje się mówić: "Nieważne, jaką łatkę ci przyczepiono - ważne, kim jesteś naprawdę. I tym jesteś w oczach Boga. I tym powinieneś stać się w społeczeństwie". Swoisty "solidaryzm", nieprawdaż?
Czy oznacza to, że "Nędznicy" są bez wad? Nie. A może to źle zadane pytanie: w swojej kategorii ta powieść jest doskonałością. Tyle że... w tej kategorii nie można już było pójść dalej; "Nędznicy" ją wypełnili i zamknęli. Są arcydziełem. Ale - mimo treściowego spojrzenia w przyszłość – arcydziełem zamykającym, a nie otwierającym epokę literacką. Epokę powieści, nazwijmy ją umownie, "dziewiętnastowiecznej" - zapoczątkowanej jeszcze wcześniej "Przypadkami Robinsona Crusoe". Balzak, Zola, Flaubert, Proust - oraz Dostojewski, Joyce, Mann i wielu innych geniuszy literatury – stworzyli inny typ powieści (już bez narratora "wszechwiedzącego", bez "zegarmistrzowskich" perypetii, z inną narracją i z innym typem bohatera); nazwijmy ją tu umownie "dwudziestowieczną". Notabene - w tym ujęciu ostatnią liczącą się powieścią typu "dziewiętnastowiecznego" jest chyba inna epopeja: brytyjska trylogia "Władca pierścieni".
Ale... Czy pojawienie się w sztuce filmowej "Obywatela Kane" Wellesa, "Osiem i pół" Felliniego czy "Do utraty tchu" Godarda odbiera nam radość z oglądania burlesek Chaplina czy niemieckiego ekspresjonizmu? Czemuż więc nie mamy czytać nadal także "Nędzników" Victora Hugo?
Wspomniałem o nienajlepszych adaptacjach filmowych. Problem z ekranizacjami XIX-wiecznych powieści polega także na tym, iż charakterystyka postaci dokonywała się głównie poprzez ich działania. Wyciągasz cegiełkę - i cała konstrukcja się sypie. Weźmy scenę, gdy po okradzeniu biskupa i otrzymaniu odeń przebaczenia Jean Valjean dopuszcza się jeszcze, jakby siłą inercji, rabunku na małym Sabaudczyku. Każdy film pomijający tę scenę będzie ułomny! Po pierwsze dlatego, iż nawrócenie byłego galernika będzie wówczas zbyt "gładkie" (natychmiastowe i pozbawione szoku). Po drugie dlatego, że wtedy... inspektor Javert nie miałby powodów go ścigać (to obrabowanie Gerwazka uczyniło z Valjeana recydywistę - wszak biskup nie złożył skargi!). Równie fatalne może być zbyt toporne dopisywanie kropki nad "i". W niedawnej wersji z Depardieu – Jean Valjean oświadcza Mariuszowi: "Kocham Kozetę!". Hm... Uczucia, jakie ów nieszczęśnik żywił do swej pasierbicy, na pewno były niejednoznaczne, ale chyba on sam - po latach nędzy, galer, ukrywania się, z balastem "niechcianej świętości" – nie umiałby ich nazwać jednoznacznie. Victor Hugo nieraz zbliżał się, to fakt, do granicy kiczu - ale nigdy jej nie przekraczał!
Co się zresztą dziwić filmowcom, gdy dziwne rzeczy wyprawiają także niektórzy wydawcy. Widziałem skrócone (tj. pozbawione słynnych dygresji Hugo) wydania zarówno "Nędzników", jak też "Katedry Marii Panny w Paryżu". Tu nasuwa się tylko jedno słowo: barbarzyństwo! W końcu Victor Hugo to nie James Fenimore Cooper, a jego rozważania – to nie przydługie opisy przyrody w "Pięcioksięgu Sokolego Oka"! Ja w każdym razie - życzę Wam lektury tych arcydzieł w nieokrojonej wersji...
---
* W. Hugo, "Nędznicy", tłum. K. Byczewska, Warszawa 1966, t. I, s. 7.
** Tamże, s. 232.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.