Dodany: 09.10.2011 17:40|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

A jednak nie ramota…


Odkurzona i przetłumaczona na polski po ponad 150 latach od angielskiego pierwodruku, „Shirley” zadziwiająco dobrze wytrzymała próbę czasu. Gdyby opowiedzieć prostymi słowami główny wątek, zdawałoby się, że to istna ramota: oto młoda i sympatyczna panna, Caroline Helstone, wychowywana przez owdowiałego wuja-proboszcza – bo matka porzuciła ją we wczesnym dzieciństwie, zaś ojciec (rozpustnik i alkoholik) zmarł wkrótce potem – kocha się w dalekim kuzynie, Robercie Moore. Ten, choć wydaje się odwzajemniać jej uczucia, odpycha od siebie myśli o małżeństwie, gdyż jego fabryka tkanin stoi na skraju bankructwa, zrujnowana przez wojenne prawa i nieustanne bunty laddystów. Gdy na scenie pojawia się jej rówieśnica Shirley Keeldar, spadkobierczyni posiadłości, na której terenie Robert dzierżawi grunt pod fabrykę, sąsiad doradza mu, by dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa finansowego uderzył w konkury. Ale w międzyczasie obie panny zaprzyjaźniają się na tyle, że Shirley doskonale orientuje się w uczuciach Caroline i nie zrobi niczego, co mogłoby tamtą skrzywdzić; sama zresztą kocha się nie w Robercie, jak sądzi wielu znajomych, lecz w jego bracie Louisie, będącym guwernerem jej kuzyna, a kiedyś i jej samej. Louis unika Shirley z tego samego powodu, z którego Caroline unika Roberta – boi się narzucać w obawie, że zostanie odtrącony. Oczywiście mimo licznych przeszkód dochodzi do uroczego happy endu.

Romansidło zatem? Gdyby wziąć pod uwagę tylko dwa ostatnie rozdziały, to tak. Ale wcześniej jest to po prostu doskonała powieść obyczajowa, pełna świetnie skarykaturowanych charakterów; przepyszna jest zwłaszcza trójka młodych wikarych i rodzina państwa Yorków, ale także zagorzała emancypantka Shirley (najbardziej rada, gdy zwą ją „kapitanem Keeldarem” i zażarcie walcząca o prawo do samostanowienia), nadzorca fabryki - Joe Scott, i jeszcze parę osób występujących w epizodach. Spośród nich warto wymienić dwie, stanowiące żywą ilustrację tezy, że nie należy sądzić po pozorach: najszlachetniejsze bodaj dusze w okolicy kryją się w nieatrakcyjnych ciałach nieśmiałego, łysawego i niedowidzącego pastora Halla oraz starej panny Ainley, tak brzydkiej, że „na jej widok (…) wszyscy odwracali głowy z niesmakiem”[1]. Ciekawą postacią jest też pani Pryor, choć z innego powodu, niż pozostałe tu wymienione; wątek z jej udziałem wydaje mi się nieco naciągnięty, a od momentu, gdy wychodzi na jaw jej prawdziwa tożsamość – przesłodzony, frapuje natomiast jej związek… z innym produktem literackim rodziny Brontë. Jak się dowiadujemy, jej nazwisko panieńskie brzmiało identycznie, jak bohaterki niewydanej dotąd w Polsce powieści Anny Brontë – Agnes Grey – a przed zamążpójściem, podobnie jak tamta, wiodła gorzki żywot guwernantki, traktowanej przez swoich chlebodawców jak istota gorszej kategorii. Czy Charlotta umyślnie do niej nawiązała, czy nieświadomie przyswoiła sobie nazwisko wraz ze stereotypem najemnej pracownicy, zahukanej i poddawanej, jak by to dziś powiedziano, systematycznemu mobbingowi? Wydaje się, że bardziej zbliżona do prawdy jest ta pierwsza wersja, bardzo łatwo bowiem sobie wyobrazić, że pisarka, nie mogąc nic więcej zrobić dla siostry, która właśnie umierała na gruźlicę, postanowiła przedłużyć chociaż żywot postaci opisanej przez Annę dwa lata wcześniej…

W powieści nie zabrakło miejsca na poruszenie paru problemów społecznych; prócz żarliwego głosu na rzecz emancypacji kobiet jest i bystry rzut oka na ówczesne konflikty klasowe (robotnicy kontra fabrykant, domowi nauczyciele kontra ich pracodawcy), i parę uwag na temat wychowania dzieci.

Całość tylko o włos minęła się z piątką, nie zasłużywszy na nią głównie za sprawą przesłodzonego finału. A trochę też tłumaczki, której przydarzyło się parę drobnych potknięć gramatycznych/ stylistycznych („nie będąc dzieckiem złośliwym z natury, jej przemowa była (…)”[2]; „nastawiłam się już na twój widok ubranej w czarny atłas”[3]) i która na dodatek uparła się, by czepek - w oryginalnym tekście po prostu „bonnet” (czyli czepek, niezależnie od kroju i materiału) - nazwać „kapotką”; co prawda w czasopismach kobiecych z XIX w. istotnie używane było takie słowo na określenie pewnego fasonu nakrycia głowy, ale w polskiej literaturze z tegoż okresu nie udało mi się go napotkać. Po co więc wprowadzać takie innowacje, które czytelnikowi mniej obytemu z detalami dawnej damskiej mody jedynie narobią zamętu w głowie?

Pomijając te drobne usterki, z przekonaniem mogę zarekomendować „Shirley” każdemu czytelnikowi, który z założenia nie spogląda z abominacją na dziewiętnastowieczną powieść obyczajową.



---
[1] Charlotta Brontë, „Shirley”, przeł. Magdalena Hume, wyd. MG, Warszawa 2011, s. 183.
[2] Tamże, s. 415.
[3] Tamże, s. 453.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1486
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: