Dodany: 13.12.2008 16:46|Autor: dot59
Sześć powodów czytania dziennika
Jest kilka powodów, dla których dzienniki pisarzy należą do moich ulubionych lektur. Każdy z tych powodów, a możliwe, że i wszystkie naraz, zdążyłam już wymienić w którejś z moich wcześniejszych recenzji, zresztą myślę, iż spora poczytność tego gatunku dowodzi, że w swoich racjach nie jestem odosobniona - zatem zbędne jest w tym miejscu wyjaśnianie motywacji, „dlaczego właśnie dziennik?”.
Ale dlaczego akurat ten i dlaczego zrobił na mnie aż takie wrażenie?
Wybór był zarazem przypadkowy - bo gdyby nie znalazła się dobra dusza, gotowa mi go pożyczyć na czas bliżej nieokreślony, kto wie, czy i kiedy bym nań trafiła - i nieprzypadkowy, bo dzięki wzmiankom w prasie i szeptanej propagandzie biblionetkowej wiedziałam, po co sięgam, a niedawna lektura „Pierwszej miłości” ugruntowała we mnie przekonanie, że Márai jest pisarzem, z którego twórczością warto się szerzej zapoznać.
I rzeczywiście, jego dziennik okazał się jednym z najlepszych okazów tego gatunku, jakie dotąd trafiły w moje ręce. Nie dość tego, okazał się również czymś więcej niż zwykły dziennik, po wielekroć więcej. A właściwe nawet mniej dziennikiem sensu stricto, a bardziej czymś innym. Jeśliby bowiem ktoś chciał na jego podstawie detalicznie odtworzyć koleje losu autora i kalendarium jego twórczej pracy, spotkałby go srogi zawód: ledwie znikoma część zapisków jest precyzyjnie datowana, a gdyby nie posłowie i uzupełniające tekst fotografie z objaśnieniami, czytelnik niemal do końca (bo sam Márai wyjaśnia to dopiero w ostatnich partiach dziennika) nie wiedziałby, skąd nagle w rodzinie, składającej się dotąd z żony, męża i psa, wzięło się sześcioletnie dziecko, jak miała na imię owa żona, a już zupełnym niepodobieństwem byłoby ustalić, co i kiedy na przestrzeni tych ponad czterdziestu lat napisał i opublikował. Skoro zatem nie zwykłym zapisem codzienności - czym jest to kapitalne dzieło?
Jest świadectwem historii. Nie byle jakiej - takiej, która powoduje, że „spustoszeniu ulegają systemy prawne, miasta i masy ludzkie. Style, umowy nikną w płomieniach jak słoma. Ludzie giną bez żadnych przewin”[1], że „ramy życia dawnego świata rozpadają się w drzazgi”[2]. Po kolei: niemiecka okupacja, eksterminacja Żydów, wkroczenie Rosjan, zmiana ustroju; zmiana granic państwowych, wskutek której miasto dzieciństwa autora zostaje wynarodowione, a „propaganda czeska (…) pokazuje Kassę w taki sposób, jakby Košice były dziełem i osiedlem Czechów i Słowaków”[3]. Polski czerwiec i węgierski listopad '56, zamach na Jana Pawła II i stan wojenny w Polsce. Ale także drobniejsze znaki czasu: „rozmaite artykuły i wiadomości o oznakach automatyzacji”[4]; „zdechł pies, którego Rosjanie zamknęli w sputniku”[5]; „pięć tysięcy studentów demonstrowało na Uniwersytecie Rzymskim”[6]… Prócz świadectwa, jest też wnikliwym odbiciem tej historii we wrażliwym umyśle intelektualisty, przekształcającym się w refleksje nad postawą człowieka wobec dramatu wojny i totalitaryzmu, rozmyślania nad mechanizmami władzy i polityki.
Jest dramatyczną opowieścią o losie wygnańca, którego cały ocalony z pożogi dobytek mieści się w „górze tobołów powiązanych z prześcieradeł przypalonych ogniem”[7]; ale to nie bieda sprawia, że nie jest w stanie dłużej żyć we własnym - pozornie wolnym, pozornie demokratycznym - kraju, lecz „nienawiść. (…) Klasy, grupy wyznaniowe, rasy, wszyscy wszystkich nienawidzą”[8]. Tylko fakt, że „niewola jest niewolą, nawet wtedy, gdy rodzi się z walki o wolność i rewolucji”[9]. Jak można znieść życie w realiach, w których intelektualista zmuszony jest z goryczą parafrazować nieśmiertelną myśl Kartezjusza: „Nie myślę, więc jestem. Gdybym myślał, przepadłbym z kretesem”[10]? Nie można. Ale cena wolności jest niewyobrażalna: „wszystko przepadło, wszystko. Język, dom, sens pracy, młodość”[11]; „czasem, podczas czytania, straszna myśl: czy jeszcze umiem po węgiersku?”[12]; „przychodzi mi do głowy, że - według wszelkich ludzkich obliczeń - już nigdy nie zobaczę mojej matki”[13]; „piętnaście lat w mieście, w którym do niczego nie potrafiłem się przywiązać”[14]. Czterdzieści lat w obcych krajach, z których żaden nie stał się domem…
Jest notesem reporterskim, w którym znalazły się reminiscencje z praktycznie każdego miejsca, w którym Márai przez dłuższy lub krótszy czas przebywał. Czasem to tylko serie migawkowych obrazków - z lotniska, pociągu, kawiarni, muzeum, targu - a czasem miniaturowe rozprawki socjologiczne, aż nazbyt dobrze uzasadniające krytyczny, żeby nie powiedzieć „niechętny”, stosunek autora do cywilizacji w wydaniu amerykańskim: „tu wszyscy rzucają się łapczywie na wszystko, nawet jeśli się na tym nie znają”[15]; „stan ducha Amerykanów jest taki, że poza Ameryką nie interesuje ich nic innego”[16]; „telewizja jest plagą. Wżarła się w ich życie jak opium”[17].
Jest przejmującym studium starzenia się, który to proces Márai początkowo - chyba jeszcze nie całkiem na serio, bo przecież ma wtedy ledwie nieco ponad pięćdziesiąt lat - „obserwuje na sobie, w sobie, jako coś w rodzaju przygody”[18], lecz z upływem czasu odczuwa coraz mocniej. Najpierw tylko w duchu („czasami czuję nostalgiczny żal, gdy widzę książkę, która zapewne zasługuje na przeczytanie - ale wiem, że już nie będę miał czasu jej przeczytać”[19]), potem już i fizycznie, namacalnie („zmęczenie, słabość, niepewny chód. Jak latarka, która już ledwie mruga, gdy bateria się wyczerpuje”[20]; „zapach śmierci mają już nawet moje ubrania”[21]). Ale nawet w tak steranym ciele tkwi jeszcze niewzruszenie silny umysł i wola życia, która słabnie dopiero, gdy dobiegający dziewięćdziesiątki pisarz zdaje sobie sprawę, że przeżył wszystkich swoich bliskich i przyjaciół i został sam w obcym kraju…
Jest wreszcie doskonałym dziennikiem intelektualnym: zapisem wrażeń z lektur (ilu i jakich!), rozważań o zadaniach literatury, zbiorem celnych myśli i analiz zjawisk historycznych, kulturowych, społecznych.
A przy tym jeszcze lekcją pokazową pięknego, bogatego języka (wyrazy uznania dla tłumaczki!), nie ulegającego spłyceniu czy zubożeniu przez lata pobytu na obczyźnie i - co ważne dla czytelnika niedorównującego autorowi zasobem wiedzy i rozległością horyzontów - nieprzeintelektualizowanego, jasnego i czytelnego również dla nie-humanisty.
Sześć warstw, składających się na jedną całość, od której trudno się oderwać. I tylko jeden mankament, że - podobnie jak wydane niedawno „Chwile wolności” Wirginii Woolf - jest to zaledwie cząstka oryginalnych zapisków pisarza. Ale nawet tę cząstkę po sześćkroć warto przeczytać.
---
[1] Sándor Márai, „Dziennik”, przeł. Teresa Worowska, wyd. Czytelnik, Warszawa 2004, s. 48.
[2] Tamże, s. 99.
[3] Tamże, s. 442.
[4] Tamże, s. 219.
[5] Tamże, s. 248.
[6] Tamże, s. 488.
[7] Tamże, s. 108.
[8] Tamże, s. 122.
[9] Tamże, s. 132.
[10] Tamże, s. 136.
[11] Tamże, s. 165.
[12] Tamże, s. 184.
[13] Tamże, s. 194.
[14] Tamże, s. 605.
[15] Tamże, s. 292.
[16] Tamże, s. 454.
[17] Tamże, s. 457.
[18] Tamże, s. 196.
[19] Tamże, s. 437.
[20] Tamże, s. 536.
[21] Tamże, s. 608.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.