Mam ostatnio dni czytania szybkiej prozy. Szybka proza to proza, jak sama nazwa wskazuje, którą szybko się pochłania i o której szybko się zapomina. Idealny wynalazek na wakacje, lepszy od kremu po opalaniu i turystycznego zestawu bulgoczących kondomów. I nie, nie mam tu na myśli kobiecych czytadeł z serii: Grochola, Sowa, Kalicińska - może to i lekkie, może bez ambicji, ale ciągnie się przy tym jak szalik za saniami.
O Cobenie słyszałam dobre rzeczy. Ktoś mi powiedział: szybko się czyta, wciąga. A ktoś inny: hej, czy to nie jest Harlan Coben, ten, którego tak szybko się czyta?
Jak widzicie, same zachęcające uwagi. Człowiek aż boi się, że ledwie otworzy książkę, a już będzie musiał ją zamknąć, bo tak szybko ją przeczytał. Niemniej jednak, żeby odpocząć po książkach-moczarach (niesamowicie wciągających pozycjach Kinga z najlepszego okresu jego tworczości) i Grishama (jedno z niewielu pisarzy, którzy zbijają kasę za to, że zrozumieli to, czego nauczał nas Sofokles), sięgnęłam po Cobena. Pomyślałam: nie będę jeść, nie będę sikać, będę czytać.
No i sobie poczytałam.
Fakt, zaskakująca. Fabuła tak bardzo nie trzymała się kupy, że naprawdę trudno było przewidzieć, jak się skończy. To trochę tak, jak z lotem samolotem: jeśli maszyna lecąca do Barcelony jest w jednym kawałku (tj. sprawna), pilot odpowiednio trzeźwy, to każdy głupi przewidzi, że prawdopodobnie wyląduje w Barcelonie. Jeśli zaś lecisz do Barcelony powietrznym rumakiem afgańskich linii lotniczych, lot opóźnia się, bo pięć okrytych czadorem kobiet właśnie ceruje samolot - no cóż, wszystko może się zdarzyć: i przymusowe lądowanie w Marsylii, i wodowanie na Morzu Sródziemnym - i mnóstwo innych rzeczy.
Nie jest to jednak argument, który przemawia za szczególnie żarliwym użytkowaniem linii afgańskich i nie jest to argument za Cobenem.
Ale tę fabułę jakoś bym zniosła, gdyby w jakimkolwiek stopniu książka została uprawdopodobniona bohaterami zamieszkującymi jej karty (Jezu, jakie wyrażenie! Postacie zamieszkujące karty książki! Nie wierzę, że to zrobiłam. Mówcie mi Ludwik i zamówcie owsiankę. Czeka nas długie i nudne życie).
Niestety, z bohaterami Cobena utożsamiamy się niemal równie lekko co z porcją płatków śniadaniowych. Śledziłam ich poczynania z sercem drżącym nieznacznie w woreczku osierdziowym. Główny bohater ma dobry charakter, leczy ludzi i zwierzęta. Przychodzą do niego po panadol i witaminki zgrzybiali profesorowie i wielokrotne dziewice. Doktor nie gani ich jednak, nie wytyka błędów, a jeno leczy i nie osądza. Strasznie kusi mnie, żeby obśmiać książkę całą, ale do tego potrzebowałabym krótko ją streścić i co poniektórym z Was zabrałoby to radość z czytania.
Przygotujcie się więc na zdumiewający thriller, na spotkanie z postacią, której głębię i niebanalność odegrać mógłby przekonująco tylko jeden z braci Mroczków (nie wiem jednak który, bo przez ostatnie całe życie nie nauczyłam się ich rozróżniać. Może być ten, który potrafi w pięć sekund rozpoznać krowę i zmienić uczesanie, a potem wsiąść do pociągu, nie dotykając go ani razu ustami).
Mogłabym się w sumie podjąć ekranizacji tego niebywałego dzieła (że co, że w Hollywood już to zrobili? I co z tego? Czy oni umieją poruszać kapciami z prędkością łamiącą barierę dźwięku?) - i mogłabym to zekranizować, ale niestety, nie jestem specjalnie dobra w obróbce drewna. (Oho! niepotrzebna złośliwość! mama ostrzegała mnie przed takimi. Szkoda, że nie wspomniała o Cobenie).
No, ale jak to zawsze bywa: są okna w tej melinie, i są zalety w tej książce. Zaletami tymi są: krótkie rozdziały (kiedy zasypiasz, budzi cię szmer przekładanych kartek), krótkie zdania (5-6 słów na głowę: inaczej bohater mógłby się zaplątać we własnej wypowiedzi) i no, i to chyba wszystko. No, chyba że ktoś liczy kompletnie irracjonalną fabułę.
Pożałowali jedynie obrazków.