Richard Bachman, czy, jak inni wolą, Stephen King, często podkreślał w wywiadach, że jest chrześcijaninem. Nie jest trudno (a może jednak?!) zauważyć, że wplata w swe dzieła myśli chrześcijańskie.
W "Sklepiku z marzeniami" bardzo trafnie pokazuje, na czym polega istota kuszenia przez szatana, do czego prowadzi uleganie jego pokusom i nasz egoizm. Podobnie w "Strefie śmierci" w krzywym zwierciadle pokazał dewocję i obłudę w Kościele. Dlatego doszukuję się też wątku chrześcijańskiego w "Zielonej Mili". Wbrew niemal wszystkim biblionetkowym recenzjom uważam, że "Zielona Mila" to coś więcej niż wzruszająca opowieść o niesprawiedliwościach losu, napisana w pięknym i zarazem prostym stylu i że całkiem sympatycznie można sobie przy niej popłakać...
Dziwi fakt, że, mimo tak wysokich not, można było nie doszukać się jakiejś głębszej myśli przedstawionej przez autora. Prostolinijność i czarno-białą rzeczywistość uważam akurat za zaletę książki, ponieważ pozwala nam dostrzec, co naprawdę jest złe, a co dobre. Pokazuje człowieka, dobrego, jako grzesznika zdolnego do popełnienia nawet najobrzydliwszych rzeczy, który nie traci swojego człowieczeństwa i wcale nie jest gorszy od, w tym przypadku, sprawiedliwych, białych, dobrych obywateli, przestrzegających prawa. "Zielona Mila" jest analogią do faryzeuszy potępiających grzeszników za ich czyny, którzy to faryzeusze tak naprawdę wcale nie są lepsi od wszystkich zbrodniarzy i zwyrodnialców. Są lepsi tylko na zewnątrz, w środku pełni osądów, pychy i nienawiści; uzurpując sobie prawo do sądzenia innych, chcą stać się bogami. Książka uczy nas szacunku i ludzkiego, miłosiernego spojrzenia na morderców i zbrodniarzy, powszechnie uważanach za złych. King przedstawia w "Zielonej Mili" fundamentalną myśl. Słowem, wyzwolenie tkwi w potępieniu i poniżeniu samego siebie...