Kiedyś mówiło się o "ukąszeniu heglowskim" - fascynacji dialektyczną retoryką, zwłaszcza w zakresie dialektycznego pojmowania historii. Teraz powinno się chyba mówić o "ukąszeniu borgesowskim", bo trudno znaleźć książkę rozrywkową dla osób "oczytanych" bez Borgesa w tle, z jego wszechobecnymi labiryntami.
Właściwie to ja Borgesa lubię, "literatura palimpsestowa" (jak to kiedyś nazwał Umberto Eco, odnosząc to słowo, szerzej, do wielowarstwowości powieści postmodernistycznych) zawsze mnie fascynowała. Jednak może ten schemat zastosowano o jeden raz za dużo... Do tego zaś Pérez-Reverte stawia czytelnikowi mniejsze "wymagania intelektualne" niż Kundera, Borges czy nawet Eco, bo "Szachownica flamandzka" to w końcu czystej wody literatura rozrywkowa, nieco tylko szachami i Bachem (za Hofstadterem i jego "Gödel, Escher, Bach", bez własnego przemyślenia przez autora) doprawiona.
Péreza-Revertego czyta się dobrze, ale liczyłem na więcej. Pierwsza zagadka okazuje się skierowana głównie do szachistów (czyli nie do mnie). Zupełnie nieoczekiwane rozwiązanie drugiej zagadki znowu mnie... rozczarowało. Poziom zaskoczenia był na pewno wielki, ale wolę mieć więcej przesłanek, a nie dowiadywać się w ostatnim rozdziale, że czyjaś osobowość zupełnie ukryła się przed czytelnikiem, i to po około 300 stronach książki...
Rozczarował mnie rysunek postaci, które są dość płytkie, co dotyczy zwłaszcza karykaturalnie wykpiwanej Menchu. Inteligentni rozwiązywacze zagadek okazują się ludźmi wręcz prymitywnymi, co jedynie w przypadku Munosa da się usprawiedliwić. Ale najbardziej zabrakło mi samego obrazu, autorstwa nieistniejącego malarza (nie mogę go nigdzie znaleźć), zawierającego podobno piekielnie inteligentną i wielowarstwową zagadkę... Czytanie o czymś takim, przy niemożności zobaczenia tego - to istna perwersja.
Słowem: niezła literatura rozrywkowa, zasługująca może na "4", ale na nic więcej.