(Uwaga! Tekst ten zdradza kilka szczegółów z treści książki!)
W życiu każdego czytelnika przychodzi moment, kiedy wzrok zatrzymuje się na ostatnim zdaniu książki. Nie wiem jak Wy, ale ja nie potrafię wtedy książki zamknąć od razu. Wpatruję się w to ostatnie zdanie i myślę o tym, co przeczytałam. Choć zdarza się nieraz, że od razu wiem, czy książka mi się podobała, czy nie, to bywają sytuacje, gdy tego zwyczajnie nie umiem określić. O dziwo, potem okazuje się, że taka książka zdecydowanie dłużej siedzi mi w pamięci niż ta, którą od razu byłam stuprocentowo zachwycona. Ale właściwie nie o tym chciałam pisać.
"Sklepik z marzeniami" jest właśnie taką powieścią, o której nie umiem od razu powiedzieć "świetna" bądź "beznadziejna". Były momenty, kiedy mnie urzekała fabułą, która jest wręcz mistrzowsko dopracowana w najdrobniejszym szczególe. I były momenty, gdy mnie irytowała, chociażby końcówką rodem z kiepskiego filmu akcji. Momentami miałam wrażenie, że właśnie siedzę w kinie i oglądam taki film z lat osiemdziesiątych (w końcu sama książka powstała w latach 1988-1991). Widziałam te błyski, te wybuchające budynki, twarz Lelanda Gaunta zmieniającego się w potwora. I czułam się, jakbym oglądała wyjątkowo żenującą produkcję filmową, na którą nikt w obecnych czasach, przy obecnych możliwościach kina by nie spojrzał. Irytował mnie też rasizm niektórych bohaterów (słowo "czarnuch" padło kilka razy z ich ust) i poczucie, że narrator nienawidzi Polaków. I wręcz mnie rozbrajał ten realizm w niektórych scenach przemocy. Niejednokrotnie miałam ochotę rzucić tą książką, gdy po raz kolejny czytałam o zmiażdżonych czaszkach, wypływających flakach i mózgach.
Dlatego też wpatrując się w ostatnie zdanie "Sklepiku z marzeniami", zamykając tę powieść, odkładając na biurko, wciąż miałam w głowie mętlik. Naprawdę nie wiedziałam, co o niej sądzić i nadal nie wiem, bojąc się ją oceniać, bo po prostu nigdy nie czytałam tego rodzaju literatury i nie wiem, jak się ma ta pozycja do innych książek tego gatunku. Czy jest dobra w swoim gatunku, czy nie - nie mnie oceniać. Po Stephena Kinga sięgnęłam w końcu przypadkiem, bo jest on znany. Bo co chwilę puszczają w telewizji filmy inspirowane jego twórczością, w kinach pojawiają się nowe adaptacje jego dzieł. A to wystarcza, by mnie zaintrygować. Zwłaszcza że oglądałam wcześniej film "Zielona Mila" i uznałam go za bardzo dobry.
Nie mnie więc oceniać jego twórczość pod kątem gatunku, jaki reprezentuje. Ale, mimo wszystko, jest coś, co przykuło moją uwagę, a na co nikt wcześniej chyba nie zwrócił uwagi w recenzjach. Nie wiem, czy to cecha charakterystyczna dla Kinga (bo przeczytałam do tej pory tylko dwa jego utwory) i czy tylko ja odniosłam takie wrażenie, ale on potrafi wprowadzić niezwykle przekonujący sposób narracji do swoich dzieł. Tak było w "Zielonej Mili", kiedy czytając poszczególne rozdziały, miałam do czynienia z dwoma narratorami. Jednym był Paul Edgecomb - facet koło czterdziestki, klawisz w więzieniu. Drugim ten sam pan, ale dużo, dużo starszy, przebywający w domu starców. Dlaczego więc rozdzielam go na praktycznie dwie osoby? Bo gdy czytałam to, co dotyczyło człowieka pracującego w więzieniu, miałam wrażenie, że czytam słowa wypowiadane przez dojrzałego mężczyznę, ale wciąż jeszcze młodego. Gdy czytałam wypowiedzi staruszka z domu starców, wręcz nie mogłam tych wypowiedzi znieść. Były takie bezradne, zrezygnowane, tak jak człowiek, który swoje przeżył i wie, że niedługo nadejdzie jego kres. Jest to niesamowite i w niewielu powieściach spotkałam się z czymś takim. To samo zauważyłam w "Sklepiku z marzeniami". I choć tutaj miałam do czynienia z jednym wszystkowiedzącym narratorem, to narracja też była niezwykła, bo nadawała powieści tempa właściwego dla zdarzeń, jakie po sobie następowały. Z początku narrator opisywał zwykłe, spokojne miasteczko z jego błahymi, chciałoby się rzec, problemami - a więc i narracja płynęła powoli i monotonnie, aż w pewnym momencie chciałam ziewając zapytać "i gdzie te wszystkie straszne rzeczy, jakie miały nadejść?", a nawet zrezygnować z dalszej lektury. Jednak w pewnym momencie wszystko zaczęło nabierać tempa, przyspieszać tak, że nie sposób było się oderwać od tekstu. Przed oczami już nie przewijały się litery i słowa, a obrazy jak żywe. Aż mi się kręciło w głowie. Nasunęło mi się nawet skojarzenie, że pomiędzy samym Kingiem a jego bohaterem Gauntem nie ma zbyt wielkiej różnicy. Obaj byliby doskonałymi żonglerami. Gaunt potrafił żonglować losami ludzi poprzez uderzanie w czułe struny, jakimi są marzenia i uczucia. Niemalże to samo robi King - żonglując słowami, zaczyna żonglować emocjami czytelnika - wprowadzając go w bezgraniczny zachwyt, by zaraz doprowadzić go do ogromnej złości.
Nie wiem, jak zakończy się moja przygoda z tym pisarzem, bo jeszcze nie mam go dość mimo paru minusów i mimo tego, że "Sklepik z marzeniami" wydaje mi się gorszy od "Zielonej Mili". Jednak polecam go, nawet tym osobom, którym wydaje się, że ten gatunek literacki ich zupełnie nie interesuje. Jakoś mam wrażenie, mimo słabej znajomości tego gatunku, że King jest jego klasykiem. I że warto jego twórczość poznać, choćby dla samej przyjemności poobcowania z mistrzem narracji.