Dodany: 06.01.2023 19:47|Autor: jolekp

Czytatnik: Z niedźwiedziego toboła

3 osoby polecają ten tekst.

Się czytało się - 2023


116. Biblioteka o północy (Haig Matt)
O tym co by było gdyby.
Nora postanawia skończyć ze sobą. W następstwie tego czynu trafia do tytułowej biblioteki, gdzie ma możliwość wypróbować jak wyglądałoby jej życie, gdyby podejmowała inne decyzje.
Niestety, książka jest mocno rozczarowująca. Formuła, w której bohaterka skacze przez kolejne wersje swojego życia, spędza w nich kilka chwil, po czym stwierdza, że to jednak nie to, bardzo szybko się wyczerpuje i staje monotonna. Przy czym bohaterka jest trudna do polubienia. Wybrzydza w tych kolejnych żywotach jak wybredna baba nad koszem z przecenioną pietruszką i wydaje się tylko szukać pretekstu, by się do czegoś przyczepić. Poza tym zdaje się też nie grzeszyć inteligencją. Nora wskakując do nowego życia nie nabiera wiedzy o tym, co się w nim działo wcześniej, więc jest nieustannie zagubiona. Ale w niektórych wersjach jest sławną osobą i mimo to nigdy nie wpada na to, żeby się wygooglować, nawet jeśli zaraz ma udzielać wywiadu. Trudno jest brać kogoś takiego na poważnie.
Całość zmierza do dosyć przewidywalnego finału, a przy tym jest dosyć naiwna i przepełniona coachingowymi mądrościami życiowymi. Nie polecam.

115. Kulawa kaczka i ślepa kura (Hub Ulrich)
O tym, że podróże kształcą.
Ostrożna i nieśmiała kaczka oraz pewna siebie i żądna przygód kura wyruszają na wyprawę w świat, aby znaleźć miejsce, w którym spełniają się marzenia.
Bardzo urocza bajeczka. Czasem zabawna, czasem wzruszająca i z pozytywnym przesłaniem dla dzieci.

114. Kobieta, którą byłam (Fisher Kerry)
O tym, że w internecie każdy ma idealne życie.
Na pewne eleganckie osiedle przeprowadzają się trzy kobiety, których wspólnym mianownikiem jest to, że każda z nich udaje przed resztą, że nie ma żadnych problemów, podczas gdy każda coś ukrywa - a to kryzys małżeński, a to trudności finansowe, a to tajemniczą przeszłość.
Książka typu "czytadło do pociągu", która byłaby dużo lepsza, gdyby nie pewne irytujące elementy (przy czym zdaję sobie sprawę, że są to rzeczy, które irytują tylko mnie). Przede wszystkim chodzi mi o wątek zdrady małżeńskiej. Jestem strasznie sfrustrowana tym, że koniecznie trzeba taki wątek wcisnąć wszędzie, jakby już nic ciekawszego na świecie nie istniało. Dodatkowo autorka usprawiedliwia to w żenująco niesmaczny sposób, coś na zasadzie "myśmy nie chcieli, samo się tak zrobiło". Zdecydowanie za dużo jest też w książce ciąż dramatycznych, bardzo nie lubię tego fabularnego wytrycha.
Inną drażniącą pierdołą jest mini akcent polski. Jedna z bohaterek ma polskie korzenie i jest to wątek napisany tak stereotypowo jak się tylko dało. Autorka ewidentnie wyobraża sobie Polskę jako jakiś wielki skansen, a pozostali bohaterowie (Brytyjczycy, podkreślmy) określają takie pochodzenie mianem egzotycznego.

113. Chłopki: Opowieść o naszych babkach (Kuciel-Frydryszak Joanna) - czytane na DKK
O blaskach i cieniach życia na wsi, chociaż głównie o cieniach.
W tej książce autorka próbuje przybliżyć realia polskiej wsi lat przedwojennych, opierając się przy tym na źródłach naukowych, ale przede wszystkim na wspomnieniach rodzinnych dzieci i wnucząt tytułowych chłopek. Każdy rozdział dotyczy innego tematu - mamy tu zatem teksty dotyczące wyposażenia domu, zamążpójścia, wychowywania dzieci, edukacji, emigracji zarobkowej, pracy fizycznej, znachorstwa czy kuchni. Większość tekstów ma dość przygnębiającą wymowę, raczej zrywającą z romantycznymi chłopomańskimi wizjami wsi spokojnej i wesołej, ale zdarzają się też historie pozytywne i budujące. Da się znaleźć również pewne elementy specyficznie humorystyczne. Całość nie jest może jakoś wybitnie odkrywcza, ale ciekawa i przy tym bardzo przystępnie napisana.

112. Trzynaście zagadek (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))
O zabawach towarzyskich.
Panna Marple wraz z grupą znajomych zabawia się opowiadaniem kryminalnych historii.
Nie jest tajemnicą, że nie jestem fanką opowiadań, a kryminały moim zdaniem kompletnie się jako opowiadania nie sprawdzają. Intrygi są co prawda lepsze niż w "Pułapce na myszy", ale doskwierała mi jednak duża powtarzalność motywów oraz to, że wszystko odbywało się za każdym razem według tego samego scenariusza - grupa osób wyskakiwała z mniej lub bardziej trafnymi hipotezami, ale zawsze to panna Marple przedstawiała ostateczne rozwiązanie, na dłuższą metę jest to nużące. I ja rozumiem, że to ona jest główną bohaterką, ale myślę, że jedno czy dwa opowiadania, w których na trafny pomysł wpada ktoś inny byłoby odświeżające.

111. Z pierwszej piłki (Mróz Remigiusz (pseud. Løgmansbø Ove))
O tym, że trzeba zawsze słuchać babci.
Klub piłkarski z Opola znalazł się na krawędzi upadku, po tym jak w wyniku wypadku autokaru zginęła większość jego czołowych piłkarzy. Nowo zatrudniony trener staje więc przed trudnym zadaniem odbudowania drużyny niemal od zera.
Biblionetkowy katalog klasyfikuje tę książkę jako kryminał, co jest błędem. Owszem jest w tej książce wątek związany z przestępstwem, ale zajmuje w sumie chyba jakieś 10 stron (z ponad sześciuset) i jest bardziej czymś w rodzaju haczyka, który ma utrzymywać uwagę czytelnika niż szczególnie istotnym wątkiem samym w sobie.
Gdyż w książce ewidentnie dominuje wątek sportowy. Jakieś na oko osiemdziesiąt procent treści to szczegółowe opisy meczów. Co prawda napakowane są one dramatycznymi wydarzeniami i zwrotami akcji, ale większość z nich odbywa się według bardzo podobnego scenariusza i bardzo szybko staje się to nużące. Wygląda to jakby autor chciał za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, w której jego bohaterowie by wciąż wygrywali i przedobrzył w drugą stronę. W pewnym momencie byłam już solidnie zirytowana tym, że tej drużynie nigdy nic się nie może udać. Kolejną sprawą jest to, że kiedy pisze się książkę o sporcie drużynowym, to trzeba sprawić, żeby czytelnikowi zależało na drużynie, a zatem trzeba postawić na kreację bohaterów. Tutaj to trochę zawiodło, większość postaci jest tylko nazwiskami na papierze. Zdarzają się też stylistyczne niezręczności, jak choćby "kawalkada słów" czy pojawiająca się z irytującą częstotliwością "futbolówka".
Był w tym potencjał na naprawdę przyjemną książkę i muszę przyznać, że zdarzają się w niej całkiem fajne fragmenty, ale jako całość jednak trochę rozczarowuje. Ale mimo to, jeśli Mróz napisze kontynuację (co prawdopodobnie kiedyś nastąpi, w zakończeniu jest wyraźnie otwarta furtka na ciąg dalszy), to pewnie i tak po nią sięgnę.

110. Czyje to ciało? (Sayers Dorothy Leigh)
O tym, że trzeba zamykać okna na noc.
Pewien architekt, przy okazji porannej toalety, znalazł we własnej wannie zupełnie obce zwłoki nagiego mężczyzny. Poza policją rozwiązaniem sprawy zajmuje się młody arystokrata, pasjonat zagadek kryminalnych.
Bardzo podobała mi się dynamika relacji pomiędzy Peterem Wimseyem a jego służącym. Dialogi pomiędzy nimi są cudne i skrzą się od dowcipu. Naprawdę żałuję, że było ich tak mało (i to głównie na początku), bo był to zdecydowanie najlepszy element tej książki. Natomiast wątek kryminalny jest bardzo przeciętny, a osoba mordercy jest oczywista od samego początku.

109. Rok 1984 (Orwell George (właśc. Blair Eric Arthur))
O praniu mózgu.
Winston Smith, żyjący w świecie całkowicie kontrolowanym przez Partię, powoli dojrzewa do buntu przeciw systemowi.
Książka z półki wstydu. Orwell stworzył tu bardzo ponurą wizję świata, w którym priorytetem jest utrzymywanie władzy za wszelką cenę, a środkiem do osiągnięcia tego celu jest permanentna inwigilacja, grubymi nićmi szyta propaganda, terror i zastraszanie niepokornych jednostek. To świat, w którym ciągle jest się obserwowanym i nikomu nie można ufać. I niby człowiek cały czas zdaje sobie sprawę, że szans na szczęśliwe zakończenie nie ma żadnych, a mimo to wciąż ma nadzieję.
Ciekawe jest też to, jak dużo rzeczy, zwłaszcza rozwiązań technologicznych, udało się Orwellowi przewidzieć. Przestrzelił co prawda o 30 lat, ale czy smartfon różni się aż tak bardzo od teleekranu?
Muszę przyznać, że podobało mi się znacznie bardziej od "Folwarku zwierzęcego".

108. Klub: Seksskandal w komitecie noblowskim (Voss Gustavsson Matilda)
O tajemnicach poliszynela.
Książka o tym, jak doszło do tego, że w 2018 roku nie przyznano literackiej Nagrody Nobla. Historia o dziesięcioleciach nadużyć (w grę wchodzi nie tylko wykorzystywanie seksualne, ale też np. przywłaszczanie sobie cudzych dzieł sztuki) umożliwianych dzięki pieniądzom i koneksjom. Najbardziej przerażający w tym wszystkim nie jest sam obrzydliwy proceder, ale fakt, że typ dzięki swoim wpływow czuł się tak niesamowicie bezkarny, że w ogóle się z tym nie krył i potrafił dosłownie wkładać kobietom łapy w majtki (sic!) publicznie przy świadkach, często nawet w obecności własnej żony.

107. Dolores Claiborne (King Stephen (pseud. Bachman Richard, Evans Beryl))
O tym, jak się pozbyć beznadziejnego męża.
Tytułowa bohaterka składa na policji zeznanie w sprawie podejrzanej śmierci swojej pracodawczyni.
Całość napisana jest w formie monologu, co jest problematyczne o tyle, że brak tu podziału na rozdziały.
Mam wrażenie, że to był pomysł co najwyżej na opowiadanie, ale z jakiegoś powodu rozszerzono go do formy powieści, moim zdaniem niepotrzebnie. Typowy King. Tylko on potrafi przegadać książkę, która ma 250 stron. Poza tym autor samodzielnie zabił cały potencjalny suspens już na samym początku. Na pierwszych stronach dowiadujemy się, że bohaterka wiele lat wcześniej zabiła swojego męża, po czym śledzimy historię jej małżeństwa, która ma tłumaczyć jej motywy - moim zdaniem książka byłaby bardziej emocjonująca, gdybyśmy nie mieli świadomości tego, dokąd zmierza fabuła i czuli w związku z tym jakiekolwiek napięcie. Bo poza tym powieść nie ma dużo do zaoferowania, ot historia o żonie, która ma na głowie cały dom i musi się użerać z mężem alkoholikiem i darmozjadem, zwieńczona trochę nazbyt cukierkowym zakończeniem.

106. Na wschód od Edenu (Steinbeck John)
O tym, że trudno jest mieć brata.
Książka opowiada historię życia Adama Traska - najpierw w domu rodzinnym, z ojcem i przyrodnim bratem, a potem na własnej farmie wraz z dwoma synami i chińskim służącym.
Głównym tematem książki wydaje się rywalizacja pomiędzy rodzeństwem o uczucie i uwagę ojca. Ważnym motywem są także rozważania na temat źródła zła w człowieku - czy jest to kwestia wyboru, czy raczej przyrodzonych cech osobowości, a jeśli to drugie, to czy człowiek jest w stanie przeciwstawić się własnej naturze.
Jedną z rzeczy, które mnie najbardziej irytują w życiu są te sytuacje, gdy ludzie porzucają swój rozum i godność człowieka, bo ładną buzię zobaczyli. Więc jak wjechał wątek Cathy musiałam zrobić sobie przerwę w czytaniu na jakieś dwa miesiące, żeby ochłonąć, bo krew mi oczy zalewała. Panie Trask, oficjalnie jest pan kretynem, mam nadzieję, że zdaje pan sobie z tego sprawę. Aczkolwiek rozumiem też, że trudno to uznać za wadę książki, to tylko moja osobista preferencja, że wolę, kiedy ludzie kierują się w życiu bardziej rozsądkiem niż hormonami.
Uważam też, że wątek rodziny Hamiltonów naprawdę nie musiał być aż tak rozbudowany. Rozumiem, że autor w ten sposób niejako oddawał cześć własnym przodkom, niemniej nie da się nie zauważyć, że generowało to pewne (moim zdaniem zbędne) dłużyzny w i tak już bardzo rozbudowanej fabule.
Jest to dobra książka, ale jednak "Myszy i ludzie" poruszyli mnie dużo bardziej.

105. Krzyk czapli (Cleeves Ann)
O tym, że trudno jest dbać o zdrowie psychiczne, gdy znikąd nie ma pomocy.
Matthew Venn tym razem prowadzi sprawę morderstwa człowieka, który pracował w organizacji zajmującej się sprawdzaniem, czy nie doszło do pogwałcenia praw pacjenta. Tuż przed śmiercią zajmował się sprawą młodego chłopaka, który w ciężkim kryzysie psychicznym został wypuszczony do domu i tuż po tym popełnił samobójstwo.
Książka, która ma wszystkie cechy typowego kryminału bez ambicji do czegoś więcej - czyta się szybko, łatwo i przyjemnie, akcja wciąga i miesiąc później nic się już z niej nie pamięta. Aczkolwiek podobało mi się bardziej niż część poprzednia.

104. Młody Mungo (Stuart Douglas)
O tym, jak stracić niewinność.
Tytułowy Mungo dorasta w poczuciu wyobcowania, do czasu, gdy spotyka pewnego młodego gołębiarza i nawiązuje z nim głęboką, emocjonalną więź.
Douglas Stuart wydaje się wyrastać na jednego z tych pisarzy, którzy każdą książkę piszą o sobie. Nie jest to do końca zarzut, wielu przed nim poszło tą drogą, często z niezłym skutkiem. Mamy tu więc historię bardzo podobną do debiutanckiego "Shuggiego Baina" - z tym, że tam mieliśmy bohatera dziecięcego, tutaj mamy do czynienia z nastolatkiem, i tam największy nacisk był położony na relację z matką, a tutaj koncentrujemy się na relacji romantycznej i problemach, które się z tym wiążą. Poza tym jednak mamy znów małe miasteczko w Szkocji, gdzie w wyniku reform Margaret Thatcher króluje bezrobocie, bohatera - najmłodszego z trójki rodzeństwa, który ze względu na swoje zachowanie i osobowość nie przystające do stereotypowego wizerunku męskiego mężczyzny jest wyrzutkiem w lokalnej społeczności, oraz nieodpowiedzialną matkę alkoholiczkę. Całość wygląda jak dość typowa historia o homoseksualnym młodzieńcu, zmuszonym wystąpić przeciwko małej konserwatywnej społeczności, z której się wywodzi - choć trzeba przyznać, że fabuła nieraz skręca w nieoczekiwane kierunki. Sam Mungo też jest ciekawą postacią - z pozoru wydaje się taką trochę ciepłą kluchą, osobą zupełnie niezaradną i oderwaną od rzeczywistości, która własnego tyłka nie znajdzie bez atlasu, ale kiedy trzeba potrafi się wykazać prawdziwym sprytem, przebiegłością, a nawet brutalnością.
Natomiast przyznaję, że niespecjalnie odpowiada mi styl. Dla mnie jest trochę przyciężki i utrudnia wsiąknięcie w historię. Ponadto autor często stosuje dziwne podmioty zastępcze, które dodatkowo dezorientują.
I nadal uważam, że okładka jest paskudna.

103. Czerwona ziemia (Meller Marcin)
O ludziach, z którymi nie warto zadzierać.
Wiktor jest dziennikarzem, który w młodości spędził kilka lat w Afryce, przeżywając mnóstwo dramatycznych przygód. Dwadzieścia pięć lat później musi wrócić do Ugandy, aby odnaleźć syna, który zaginął bez wieści, odbywając podróż jego śladami.
Zacznijmy od minusów. Zirytowałam się sporym kiksem już na samym początku - syn głównego bohatera ma 22 lata, podczas gdy dziesięć lat wcześniej miał 14 i obie te informacje oddzielają dokładnie cztery strony. Poza tym zdecydowanie zbyt dużo jest literówek oraz pogubionych lub zdublowanych słów (najczęściej występuje podwójne "się", tak jak w tytule tej czytatki), a nawet zdania ewidentnie zamienione miejscami. Ja nie wiem jak ci ludzie czytają te książki przed wydaniem, coraz częściej mam wrażenie, że wcale. Co jest ciekawe o tyle, że w posłowiu autor wylewnie dziękuje dwojgu redaktorom, którzy pracowali nad książką. Ja bym na jego miejscu chyba złożyła reklamację.
Wiktor cierpi też na typową przypadłość bohaterów akcyjniaków - mianowicie typ jest absolutnie nieśmiertelny i kule się go nie imają. Autor chyba troszeczkę przesadził z ilością i rozmachem zamachów na życie, z których bohater wychodzi cało.
Poza tym jednak nie mam się do czego przyczepić. Książka jest bardzo przyjemna i wciąga jak złoto. Bardzo ciekawie wypada również tło związane z historią Ugandy.
Kawałek naprawdę porządnej rozrywki.

102. Dopóki rosną cytrynowe drzewa (Katouh Zoulfa)
O tym, że trudno jest opuszczać dom.
W Syrii od kilku miesięcy trwa rewolucja. Osiemnastoletnia Samala mieszka ze swoją ciężarną bratową (reszta rodziny zginęła albo trafiła do niewoli), pracuje w szpitalu oraz coraz wyraźniej odczuwa, że dalsze życie w ojczystym kraju jest niemożliwe.
Głównym zamysłem książki było pokazanie, jak trudno jest podjąć decyzję o wyjeździe z kraju, nawet gdy życie w nim jest już właściwie niemożliwe. Bohaterowie miotają się pomiędzy chęcią zapewnienia sobie jakiejkolwiek przyszłości a poczuciem obowiązku i miłością do ojczyzny, często odczuwają poczucie winy i muszą podejmować wiele trudnych decyzji, nieraz wątpliwych moralnie. Przy tym zdają sobie sprawę, że podróż do Europy jest również ryzykowna i niebezpieczna, a los uchodźcy w obcym kraju i kulturze nie będzie usłany różami.
Sporo miejsca zajmuje też wątek romantyczny, który wypada ciekawie o tyle, że bohaterowie są wierzącymi muzułmanami i przed oficjalnymi zaręczynami nie mogą się dotykać.
Bardzo poruszająca, świetna książka.

101. Czego ci nie mówię (Rahman Yasmin)
O tym, że razem raźniej.
Trzy nastoletnie dziewczynki postanawiają popełnić samobójstwo. W tym celu rejestrują się na stronie internetowej, która ma dobrać im partnerów do samobójczego paktu.
To jest coś, co nazwałabym jakościową młodzieżówką. Przede wszystkim podejmuje ważny dla młodych ludzi temat zdrowia psychicznego w odpowiedzialny sposób, który może pomóc poradzić sobie z problemem (albo przynajmniej poczuć się zrozumianym), ma wciągającą fabułę i całkiem sympatyczne bohaterki, a przy tym jest też bardzo ciekawa stylistycznie.

100. Żar (Márai Sándor)
O spotkaniach po latach.
Dwóch przyjaciół z dzieciństwa po kilkudziesięciu latach bez kontaktu spotyka się, aby podsumować swoją znajomość i ostatecznie wyjaśnić przyczynę rozłąki.
Pomysł jest świeżutki jak brudna szmata wytargana spod wanny, gdzie przez ostatnie dwadzieścia siedem lat stanowiła przytulne gniazdko dla żywych kultur bakterii, które zdążyły w międzyczasie wynaleźć koło, parowóz i przeprowadzić krwawą rewolucję; poza tym jest to temat, którego nie cierpię najbardziej na świecie Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu, ale nawet nie to mi najbardziej przeszkadza, bo koncept, aby wszystko rozegrać w trakcie jednego wieczoru i jednej rozmowy był całkiem przedni. Przede wszystkim mam zastrzeżenia do tej bardzo teatralnej formy, która pewnie dobrze sprawdzałaby się na scenie (moje oko wyobraźni widzi to), ale średnio pasuje do powieści - facet siedzi i monologuje jak ksiądz na kazaniu, kręci się w kółko, powtarza to samo zdanie na milion sposobów, rozkłada wszystko na czynniki pierwsze i po prostu najzwyczajniej w świecie, kolokwialnie mówiąc, leje wodę (generał jest ewidentnie osobą, która kocha brzmienie własnego głosu i nawet jak chce zadać jedno proste pytanie, to poprzedza je dosłownie piętnastostronicowym wstępem - liczyłam), wplatając w to wszystko rozważania moralne, etyczne, filozoficzne i kto wie jakie jeszcze. W tych konkretnych warunkach rozmowa odbywająca się w taki sposób jest dla mnie kompletnie niewiarygodna i jest to tylko pretekst do tego, żeby autor mógł się wyżyć intelektualnie tudzież pokazać jaki jest niebywale błyskotliwy i jak głębokie ma myśli. Moim zdaniem dużo lepiej by to wszystko działało, gdyby zamiast monologu był dialog, dyskusja, w której bohaterowie przerzucaliby się nawzajem argumentami (coś jak w "Między nami niebotyczne góry"). A tak wyszła z tego niemożliwie przeintelektualizowana książka. Nie imponują mi takie popisy. Absolutnie nic mnie tutaj nie urzekło.

99. Yellowface (Kuang Rebecca F.)
O tym, czy każdy ma prawo pisać o wszystkim.
Główna bohaterka - June, jest niespełnioną pisarką, jej debiutancka książka przeszła kompletnie bez echa. Z kolei jej przyjaciółka Athena jest utytułowaną i docenioną autorką, trzaska bestseller za bestsellerem i jest niemal zbyt idealna, by dało się ją lubić. Pewnego wieczoru, podczas świętowania kolejnego sukcesu, Athena pada trupem, a June wykorzystuje okazję, by wykraść jej świeżo ukończony rękopis i wydać go jako własny.
Książka w największym stopniu koncentruje się na realiach amerykańskiego świata wydawniczego. Autorka pokazuje tu jak wygląda proces wydawania książki i cała machina promocyjna, jak powstają bestsellery (i że treść książki nie ma w tym procederze żadnego znaczenia). Oprócz tego dużo miejsca poświęcono roli mediów społecznościowych, zjawisku internetowego linczu oraz tzw. cancel culture. Bardzo ważna jest też kwestia zawłaszczenia kulturowego i tego, czy można pisać książki na temat danej kultury, samemu się z niej nie wywodząc.
June jako bohaterka jest dosyć niejednoznaczna. Z jednej strony popełniła rzecz bezdyskusyjnie naganną, z drugiej nie da się ukryć, że sama padła ofiarą bardzo niesprawiedliwego potraktowania i daje się jej współczuć.
Całkiem niezła książka, choć mam wrażenie, że odebrałam ją nie do końca zgodnie z intencjami autorki.

98. Kult (Orbitowski Łukasz)
O tym, że ciężko jest być prorokiem.
Podczas powodzi tysiąclecia Zbigniew udziela wywiadu rzeki, w którym opowiada o życiu swojej rodziny, koncentrując się zwłaszcza na objawieniach maryjnych, których rzekomo doświadczał jego brat Henryk oraz o kulcie religijnym, który się wokół niego zawiązał.
Książka inspirowana jest prawdziwą historią objawień w Oławie, aczkolwiek zarówno fabuła, jak i bohaterowie są dziełem fikcji. Na podobnej zasadzie skonstruowana była "Inna dusza", ale trzeba przyznać, że "Kult" jest książką o kilka półek lepszą.
Z jednej strony jest tu człowiek o szczerej, nieco naiwnej wierze, z drugiej ludzie, którzy próbują wykorzystać go do swoich biznesów, a z trzeciej niechętny mu Kościół i aparat partyjny. Muszę jednak przyznać, że to nie fabuła mnie w tej książce najbardziej urzekła. Kolejny raz dobitnie przekonałam się, jak kluczowi w książkach są dla mnie bohaterowie. Bohater, którego lubię wynagrodzi mi dosłownie wszystko. Takim bohaterem był dla mnie tutaj Zbigniew - człowiek w dużej mierze prosty, oddany swojej pracy fryzjera, mocno związany z rodziną i trochę zbyt łatwo ulegający pokusom swojego przyrodzenia. Nawet do końca nie wiem czemu, ale lubiłam typa jak rzadko.

97. Perswazje (Austen Jane)
O tym, że nie zawsze warto słuchać taty.
Główną bohaterką jest Anna, córka rozrzutnego i próżnego baroneta, lekceważona przez rodzinę. Kilka lat wcześniej, pod wpływem nacisków otoczenia, rozstała się z ukochanym, który teraz, wskutek różnych zbiegów okoliczności, staje się znów częstym gościem w okolicy.
Nie jest trudno domyślić się zakończenia tej historii, jednak nie jest to jej największa wada. Mam z tą książką mniej więcej ten sam problem, co z "Emmą". Mianowicie jest niemożliwie nudna, a do tego cierpi na nadmiar bohaterów (w tym jakąś absurdalną nadpodaż Karolów - gdzie się człowiek nie obróci, tam się potknie o jakiegoś Karola) oraz ich skomplikowanych powiązań rodzinno-towarzyskich, co czyni całość nadmiernie zawiłą. Jej jedyną przewagą nad "Emmą" jest fakt, że jest o jakąś połowę krótsza.
Chyba nie całkiem mi po drodze z Austen.

96. Z ciała i z duszy (Cunningham Michael)
O planach awaryjnych i drugich szansach.
Historia rodziny dwójki biednych emigrantów, chcących spełnić swój amerykański sen, oraz trojga ich dzieci.
Autor chyba miał listę wątków i motywów, których najbardziej nie lubię w książkach i je odhaczał po kolei. Ale o dziwo, nawet mi to jakoś bardzo nie przeszkadzało, pewnie w dużej mierze dlatego, że całość po mnie bardzo emocjonalnie spłynęła. Duży wpływ na to miał sposób, w jaki Cunningham konstruuje fabułę. Całość obejmuje mniej więcej pół wieku, w każdym rozdziale mamy przeskok czasowy, często o kilka lat. To sprawia, że w fabule jest mnóstwo dziur, które nie są niczym wypełniane i nieraz gubi się przez to motywacja bohaterów. W pewnym momencie relacje w rodzinie ewidentnie rozłażą się w szwach i każdy sobie rzepkę skrobie, ale zaraz w następnym rozdziale widzimy wszystkich w doskonałej komitywie na drugim ślubie ojca, a syn, który był z nim na otwartej wojennej ścieżce z uśmiechem na ustach mu świadkuje. Nie wiem jak miałabym się nie czuć tym zdezorientowana. Zwłaszcza, że jednocześnie są w tej książce fragmenty, które można by bez problemu wyciąć, bo niczego nie wnoszą (szczególnie początek obfituje w takie zupełnie nie powiązane ze sobą sceny, które nie mają potem konsekwencji) - jak choćby cały rozdział, który służy tylko temu, żeby opisywać seksualne podboje trzynastolatka (swoją drogą, ja nie wierzę w świat, w którym trzynastolatkowie uprawiają dzikie seksy gdzie popadnie i proszę mnie nie wyprowadzać z błędu). Jest tak prawdopodobnie dlatego, że autor bardzo lubi sceny erotyczne - to są w większości całkiem dobre sceny erotyczne, więc się nie czepiam, ale nie zmienia to faktu, że istotność tego konkretnego rozdziału jest kwestionowalna.
Nawet nie najgorsza książka, ale nie nadajemy z autorem na tych samych falach.

95. Małe życie (Yanagihara Hanya)
O tym, czy można pomóc komuś, kto nie chce pomocy.
Przyznam szczerze, że trochę się bałam tej powtórki, mając w pamięci jak bardzo przeorała mnie psychicznie pierwsza lektura. Samą mnie zaskoczyło, jak bardzo nabrałam do tej historii dystansu - tym razem było to doświadczenie, które zdecydowanie bardziej przypominało czytanie książki, niż zjazd po emocjonalnej kolejce górskiej. Początek książki podobał mi się teraz nieco bardziej, a środek nieco mniej, wciąż są tu momenty, które mnie poruszają bardzo głęboko, wciąż są sceny, które działają dokładnie tak samo. Odkryłam też parę rzeczy, których nie dostrzegłam wcześniej.
Nie jest to książka pozbawiona wad, zawsze tak twierdziłam i w tej kwestii nic się nie zmieniło. Nieszczęść spadających na głównego bohatera jest zdecydowanie za dużo, chronologia tak szaleje, że właściwie niemożliwym jest określić, w którym miejscu na osi czasu obecnie się znajdujemy (ja osobiście tego bardzo nie lubię), zdarzają się dłużyzny, są wątki, które kwalifikują się wyłącznie do wyrzucenia, jak choćby cały wątek z doktorem Traylorem, który poza tym, że jest kompletnie w fabule niepotrzebny (te same efekty można osiągnąć w znacznie prostszy i bardziej prawdopodobny sposób), to dosłownie nic się w nim kupy nie trzyma, jest też trochę pomniejszych fabularnych i/lub logicznych kiksów.
Zastanawiałam się nieraz, czy gdybym czytała tę książkę dziś po raz pierwszy, to odebrałabym ją tak samo. Być może nie, bo nie jestem już tą samą osobą, co w czerwcu 2016 roku, wielu rzeczy jeszcze wtedy o sobie nie wiedziałam i mój gust literacki też się nieco zmienił - ale nigdy już nie będę w stanie się tego dowiedzieć. Ale nawet jeśli dziś nie towarzyszyły mi dokładnie te same emocje, co wtedy, to nie oznacza, że tamte nie były realne i ważne. Ta książka wciąż ma w sobie coś, co do mnie trafia i pozostawia takie uczucie podszytej melancholią satysfakcji, które zawsze mi towarzyszy po przeczytaniu książek w moim życiu szczególnych. A to już zawsze i bez względu na wszystko będzie jedna z najważniejszych książek mojego życia, w dużej mierze z przyczyn zupełnie pozaliterackich i zawsze będę mieć do niej sentyment.

94. Białe płatki, złoty środek: Historie rodzinne (Reszka Paweł Piotr (ur. 1977))
O tym, że polska rodzina nie zawsze jest tak święta, jak niektórzy chcieliby ją widzieć.
Jest to zbiór reportaży połączonych motywem rodziny i różnych nadużyć, do których wewnątrz rodzin dochodzi. Mamy tu zatem teksty dotyczące rodzin ekstremalnie wielodzietnych i problemu zrzucania całej odpowiedzialności za prokreację na kobiety, przemocy domowej, zabójstw członków rodziny (w tym noworodków), samobójstw, nielegalnego zajmowania pustostanów, patologii w rodzinach zastępczych, rodziców dorosłych dzieci z upośledzeniami, alkoholizmu, oszustw metodą na wnuczka czy opieki nad starszymi osobami. Rysuje się z tego bardzo smutny obraz. Książka jest dosyć ponura, często obnaża bezradność systemu i ludzką znieczulicę - jedyny tekst, który można uznać za w miarę pozytywny, to ten o bokserze z domu dziecka.

93. Samotnia (Kańtoch Anna)
O wzorzystych krawatach.
Leon Cichy, autor poczytnych kryminałów, ulega wypadkowi, w wyniku którego doznaje poważnego urazu głowy skutkującego utratą wzroku. Nie ma też wyraźnych wspomnień z feralnego wieczoru. Wkrótce potem nabiera przekonania, że kobieta, która podaje się za jego żonę w rzeczywistości wcale nią nie jest.
Z jednej strony wprowadzenie niewidomego narratora jest ciekawym i całkiem oryginalnym pomysłem, z drugiej jednak pozbawia książkę tego, co u Kańtoch zawsze wypadało najlepiej. Warstwa kryminalna nigdy nie stała u niej na jakimś szczególnie wysokim poziomie i zawsze zdarzały się mniejsze lub większe dziury fabularne, ale mimo to poprzednie książki miały wiele innych zalet, dzięki którym można było je uznać za dobre w oderwaniu od gatunku. Miały choćby świetnie wykreowanych, wyrazistych bohaterów i ciekawe tło (np. w "Wierze" bardzo dobrze został odmalowany klimat wakacyjnego kurortu). Dzięki temu mogłam przymykać oko na pewne niedociągnięcia w kwestii samej intrygi. Tutaj te dodatkowe kwestie w dużej mierze odpadają, przez co nie mogę już ignorować tego, że wątek kryminalny niedomaga, skoro niczego innego w tej książce nie ma.
Są tutaj wątki kompletnie zbędne i służące wyłącznie do gmatwania i bez tego zawiłej sytuacji, niektóre nie są dla mnie wystarczająco przekonująco umotywowane (jak np. to, dlaczego bohatera opuściła pierwsza żona, poza tym, że było to absolutnie niezbędne dla fabuły), niektóre się urywają bez konkluzji Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu, zupełnie niepotrzebnie w pewnym momencie wjeżdża motyw niewiarygodnego narratora (bo to każe się zastanawiać nad tym, czy w ogóle cokolwiek w tej książce się wydarzyło tak, jak narrator to zrelacjonował - swoją drogą, to dla mnie podwójny minus, bo nie przepadam za narracją pierwszoosobową), a zakończenie wjeżdża trochę za szybko, żeby dobrze wybrzmieć. Nie są to mankamenty, które jakoś szczególnie tę książkę przekreślają (zwłaszcza, że ja podobno czytam "zbyt dokładnie" i często czepiam się rzeczy, których normalni ludzie nawet nie zauważają), ale jednak po Kańtoch spodziewałam się czegoś lepszego.

92. Mżawka (Landero Luis) - czytane na DKK
O tym, że nikomu nie można wierzyć.
Gabriel postanawia urządzić przyjęcie z okazji osiemdziesiątych urodzin matki, które ma być pretekstem do zażegnania wszelkich rodzinnych sporów, ale mu trochę nie wychodzi.
Książka jest napisana nieco nietypowo. Centralną bohaterką jest tutaj Aurora - żona Gabriela, która słynie z tego, że jest idealnym słuchaczem, insynktownie zwierzają się jej wszyscy, nawet zupełnie obcy ludzie. Jest więc ona tutaj kimś w rodzaju odbiornika - słucha cudzych opowieści, ale nigdy ich w zasadzie nie komentuje, bo nie jest przez innych traktowana jako partner do rozmowy, a raczej jak kubeł, do którego można się opróżnić z własnych myśli, żalów i emocji, natomiast sama nie ma komu się wygadać z własnych problemów. W dużej mierze książka napisana jest w formie dialogu wewnątrz dialogu - kolejne osoby rozmawiają z Aurorą, jednocześnie relacjonując jej rozmowy, które odbyli wcześniej z innymi.
Najciekawszym elementem tej książki jest to, że człowiek, który ją przeczyta, nie ma pojęcia, co się w niej wydarzyło. Nie ma tutaj bowiem obiektywnego narratora. Wszystkie wydarzenia zostają nam zrelacjonowane, najczęściej z więcej niż jednego punktu widzenia i tak naprawdę czytelnik nie ma pojęcia, co tutaj jest prawdą, a co nie, co zostało z premedytacją podkoloryzowane, co zniekształcone przez upływ czasu, a co wyolbrzymione wskutek doznanych traum. Wyłącznie od czytelnika zatem zależy, kogo i czy w ogóle kogoś uzna za wiarygodnego świadka.

91. Pogo (Sieczko Jakub)
O blaskach i cieniach pracy ratownika medycznego.
Książka to zapis wspomnień autora z kilku lat pracy w warszawskim pogotowiu ratowniczym.
Najbardziej zszokowało mnie tutaj to, jak to jest napisane. Po lekarzu spodziewałam się raczej rzeczowego, być może nieco suchego opisu, bez żadnych literackich fajerwerków. Nic bardziej mylnego. Książka napisana jest naprawdę z jajem, autor wielokrotnie daje pokaz swojej erudycji i poczucia humoru - a jednocześnie nie jest to styl przefajnowany czy przytłoczony żarcikami. Naprawdę świetnie się to czyta. Choć tutaj uwaga - niektóre fragmenty bywają drastyczne.
Nie jest to też książka bardzo specjalistyczna i choć autor czasem rzuca medycznymi terminami, to całość jest przyswajalna dla laika. Autor opisuje tutaj różne przypadki, z którymi spotkał się w swojej pracy, osobnych rozdziałów doczekali się alkoholicy (nie polecam przy nim jeść), starsze osoby, które wzywają pogotowie bardziej z samotności niż realnej potrzeby pomocy (jeden z bardziej poruszających fragmentów), czy przypadki związane z dziećmi, wiele historii ma smutny koniec, ale zdarzają się też zwycięstwa. Jednak najwięcej nacisku położone jest na konsekwencje takiej pracy - fizyczne i emocjonalne. Nie bez powodu mało kto jest w stanie wytrwać w tym zawodzie długo, choćby zaczynał jako przepełniony pasją idealista - i nie jest to tylko kwestia tego, że w Polsce jak w lesie i tutaj wszystko najgorzej, ale jest to problem ogólnoświatowy.
Bardzo dobry reportaż, w sam raz na jeden wieczór.

90. Ruchome piaski (Leśniowska Lucyna)
89. Niebieska łódka (Leśniowska Lucyna) - zaś powtórka
O tym, że raz na wozie, raz pod wozem.
Powracamy do Jastarnii na wakacje, żeby towarzyszyć Julii w kryzysie psychicznym oraz obserwować pasmo sukcesów Zygiego, które jest wielkim zaskoczeniem dla nikogo, poza nim samym. Poznamy też pewnego całkiem sympatycznego Ślązaka.
Kontynuacja pod pewnymi względami jest lepszą książką od "Niebieskiej łódki". Przede wszystkim jest lepiej skonstuowana. W pierwszej części pół roku akcji było upchnięte kolanem na ostatnich dwudziestu stronach, tutaj jest to znacznie lepiej rozplanowane. Również zakończenie wydaje się bardziej wyraziste.
Całość jest jednak znacznie poważniejsza od poprzedniczki. Wciąż jest to stosunkowo lekka powieść młodzieżowa, ale porusza wiele dość ciężkich tematów, z czego na pierwszy plan wybijają się poważne psychiczne problemy Julii, a książka staje się wówczas naprawdę ponura. Równoważy to nieco, znacznie pogodniejszy wątek Zygiego, który co prawda wciąż nie do końca uporał się ze swoimi kompleksami, ale wszystko, przynajmniej do czasu, zdaje mu się całkiem nieźle układać.
Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworuAle jeśli dożyję kiedyś kolejnej części, to pewnie jej sobie nie odmówię.

88. Pozdrawiam i przepraszam (Backman Fredrik)
Jeszcze jedna powtórka. Nadal uważam, że to najsłabsza książka Backmana, choć sam pomysł jest niezły. Bohaterką jest tu kilkuletnia osamotniona dziewczynka, córka rozwiedzionych rodziców. Przeżywa ona właśnie śmierć ukochanej babci oraz lęk przed tym, że przyrodnie rodzeństwo, które ma się wkrótce urodzić, będzie od niej bardziej kochane. Pełno tu świetnych scen - i tych chwytających za gardło, i tych bardziej komediowych. Jednak obudowanie fabuły bajkami, choć dowodzi sporej wyobraźni autora, moim zdaniem mocno przeciąża całość i sprawia, że w wielu miejscach książka jest dość nużąca. I choć uwielbiam backmańskie poczucie humoru i jego absolutnie durne porównania, tak mam wrażenie, że w wielu miejscach tutaj styl jest nieco przefajnowany, jakby autor chciał trochę za bardzo. Zrzucam to na karb tego, że to dopiero jego druga książka - w późniejszych udawało mu się to zdecydowanie lepiej wyważyć.
Przy okazji wychwyciłam histerycznie śmieszny kiks translatorski. W podziękowaniach (tak, wiem, nikt normalny nie czyta podziękowań) Backman wymienia m.in. Niklasa Noc i Dzień, co brzmi bardzo tajemniczo. Chodzi tu mianowicie o szwedzkiego pisarza, z którym Backman przez wiele lat dzielił biuro - Niklasa Natt och Dag, a tłumaczka z jakiegoś powodu nie wychwyciła tego, że to jest nazwisko (pisarz pochodzi z najstarszego szlacheckiego rodu w Szwecji, stąd jest takie dziwne - dowiedzenie się tego wymaga jakichś pięciu sekund googlowania) i przełożyła je dosłownie. Nie posprawdzała też terminów z polskiej wersji Harry'ego Pottera.

87. Zwycięzcy (Backman Fredrik)
O tym, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Po dwóch latach nieobecności powracamy do Bjornstad. W międzyczasie rozkład sił w gminie się odwraca, przez miasteczko przechodzi spektakularna wichura, Maya i Benji powracają do domu, Amat nie radzi sobie z presją oczekiwań i nieudanym naborem do NHL, Peter czuje się nikomu niepotrzebny, co kompensuje sobie piekąc kontenery chleba, Bobo całkiem nieźle odnajduje w nowych rolach - zawodowych i osobistych, Ana odbiera poród w trakcie nawałnicy, do miasta trafia nowy obiecujący zawodnik, a trenerka Zackell nieustannie nie rozumie żartów, ale za to ludzi całkiem nieźle. Politycy jątrzą, dziennikarze wywlekają brudy, miejscowi chuligani miejscowo chuliganią, młodzież biwakuje przy minusowej temperaturze i ogólnie bywa trudno, ale tak przecież ma być.
To nie będzie ani trochę obiektywna opinia. Dla mnie to nie jest jakaś tam książka, tylko przeżycie, które zdarza się raz na dziesięciolecie.
Ale zacznijmy trochę jak adwokat diabła. To nie jest książka, która stoi wyrafinowaną fabułą (choć wyraźnie widać, że od początku była dosyć szczegółowo pomyślana jako trylogia i autor całkiem umiejętnie porozrzucał tu i ówdzie różne okruszki, które w finale ładnie złożyły się w całość). Tempo jest dosyć nierówne, mnogość bohaterów sprawia, że wielu z nich znika na długie partie książki, nieco zbyt dużo miejsca zajmują polityczno-biznesowe przepychanki okołoklubowe i ogólnie można powiedzieć, że całość cierpi na pewne deficyty w zakresie wartkości akcji. To są rozsądne argumenty, które mógłby wysnuć ktoś, kto nie jest zakochany po uszy w tej historii. Powiedzmy sobie szczerze - to nie jest książka dla takich ludzi.
Wydawnictwo Marginesy próbuje na swoich socjalach forsować tezę, że można tę książkę czytać w oderwaniu od reszty trylogii, co jest zrozumiałą (w końcu to nie oni wydali dwie poprzednie części i nie mają do nich praw), ale bardzo krótkowzroczną strategią marketingową, która moim zdaniem może im się odbić czkawką. Nie można tej książki czytać bez znajomości części poprzednich. Tzn. teoretycznie można, bo autor przypomina kluczowe wydarzenia, ale to będzie bardzo zubożony odbiór i nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś się po takim doświadczeniu do Backmana mocno zniechęcił, a to byłaby wielka szkoda. Ta książka w dużej mierze opiera się na postaciach i bardzo korzysta z tego, że czytelnik już je wszystkie dobrze zna, lubi i zależy mu na nich. Całość to właściwie nieustanny ciąg przecudownych, choć jednocześnie zwyczajnych i w tej zwyczajności rozczulających, scen z udziałem ukochanych bohaterów (przetykanych co jakiś czas tymi wspomnianymi wyżej politycznymi machlojkami) - ale one są tak cudowne w dużej mierze dlatego, że bohaterowie są aż tak ukochani. I ja nie wiem co to za czary, ale Backman potrafi zrobić tak, żeby się człowiek w jednym akapicie dusił ze śmiechu, a zaraz w następnym szlochał w garść.
To jest też taka książka, w której dosłownie od pierwszej strony wiadomo, kto nie dożyje do ostatniej. Właściwie, jeśli ktoś czytał uważnie, to wie to już od końcówki części drugiej, a jeśli przy okazji nie żyje w krainie zaprzeczania oczywistym faktom, to nawet od pierwszej. Nie sprawia to jednak wcale, że jest się gotowym na to wydarzenie i że ono nie zaboli (ja się przez dwa lata nie zdążyłam przygotować) - ba, Backman pisze ten wątek w taki sposób, że bardzo konsekwentnie przez całą książkę łamie czytelnikowi serce po kawałeczku, jakby był jakimś cholernym sadystą, kocham tego typa. A co w tym wszystkim najlepsze, człowiek na końcu nie czuje się zdruzgotany, tylko w jakimś stopniu podniesiony, z pewną nutką melancholii w sercu. Standardowa Backmanowa rzecz, prawie się tym nie zdziwiłam.
Najwyższa ocena może się pewnie wydawać srogo zawyżona, ale to jest najmojsza z moich książek i będę do niej wracać jeszcze nie raz.
Szkoda tylko, że do polskiego wydania zaadaptowano amerykańską okładkę, Szwedzi mieli zdecydowanie ciekawszą i ładnie korespondującą z treścią.

86. Dom nad urwiskiem (Higgins Clark Mary)
O tym, że stare domy mają swoje sekrety.
W niejasnych okolicznościach ginie młoda dziedziczka fortuny, a głównym podejrzanym staje się jej świeżo poślubiony mąż. W tym samym czasie w tej okolicy urlop spędza wzięty adwokat, którego żona wciąż nie otrząsnęła się z traumy po śmierci pierwszego dziecka, a pobyt w starym domostwie stopniowo pogłębia jej psychozę.
To nie jest najbardziej zaskakujący thriller na świecie - z grubsza domyśliłam się rozwiązania obu wątków, ale mimo to czyta się to całkiem nieźle. Książka jest wciągająca i potrafi trzymać w napięciu, to jedna z lepszych pozycji w dorobku tej autorki. Dodatkowym wątkiem, rozgrywającym się nieco na boku, jest odkrywanie mrocznej historii domu, która sięga początków XVIII wieku.
Do uwierających pierdółek można zaliczyć absurdalnie fatalną korektę - sporo tu literówek i słów ewidentnie zmienionych przez autokorektę, oraz trzymiesięczne niemowlę, które znajduje się na poziomie rozwoju dziecka co najmniej dwukrotnie starszego.

85. Lucynka, Macoszka i ja (Reiner Martin)
O odkrywaniu prawdy o sobie.
Głównym bohaterem jest Tomasz Mróz, nieco zagubiony w życiu listonosz z Brna. Pewnego razu nieco przypadkiem trafia na wykład, gdzie wdaje się w rozmowę z nieznajomym na temat zapomnianego poety - Jerzego Macoszki, który wiele lat temu wyemigrował z Czechosłowacji do Londynu. Zafascynowany Tomasz postawia zgłębić biografię poety i wyrusza jego śladem, w dosłownym i przenośnym sensie tego słowa, a w międzyczasie musi też zaopiekować się kilkuletnią córeczką swojej partnerki.
Najbardziej z tej książki podobał mi się wątek relacji głównego bohatera z dzieckiem. Choć niespecjalnie oryginalny, był bardzo przyjemny i taki grzejący w serduszko, jak to zwykle bywa z wątkami tego typu. Natomiast cała sprawa związana z Macoszką przeleciała mi kompletnie koło ucha i niewiele mnie obchodziła, dużo tam słów, a jakoś niewiele ciekawej treści. Mam zresztą wrażenie, że aby w pełni rozumieć, do czego autor się tam odnosi trzeba być Czechem albo przynajmniej dobrze się orientować w najnowszej historii tego kraju, zwłaszcza tej dotyczącej okresu transformacji ustrojowej.
Kompletnie nie moja bajka.

84. Pokój na piętrze (Hawkins Rachel)
O intratnych małżeństwach.
Jane pracuje jako wyprowadzaczka psów na burżujskim osiedlu, a przy okazji dorabia sobie podwędzając swoim pracodawczyniom drobne świecidełka. Pewnego dnia poznaje Eddiego, bogatego wdowca, i postanawia go uwieść, aby zapewnić sobie życie na wymarzonym poziomie.
Jest to uwspółcześniona wersja "Dziwnych losów Jane Eyre" z pewnymi domieszkami z "Rebeki" osadzona w konwencji domestic thrillera. Moim zdaniem to bardzo nieudana wariacja i książka wpada tutaj trochę w błędne koło. Nawiązania do klasyki literatury (często bardzo nietrafione i wykrzywione) to właściwie jedyna rzecz, która ją wyróżnia z tłumu podobnych, ale jednocześnie sprawiają one, że w książce nie ma praktycznie żadnego napięcia, bo znając oryginał można w miarę precyzyjnie przewidzieć dalszy rozwój wypadków, co moim zdaniem trochę podważa sens pisania thrillera. Nie ukrywam, że zdarzało mi się na tej książce trochę przysypiać. Dużym problemem są też postacie. Większość z nich sprawia wrażenie wyciętych z kartonu i stworzonych w taki sposób, aby żadna z nich nie miała nawet pół pozytywnej cechy, a relacje między nimi wypadają kompletnie niewiarygodnie. Jedynie Jane ma jakiś zalążek charakteru, choć i ona jest postacią skrajnie antypatyczną. Najbardziej skrzywdzony został jednak Rochester, który w tej wersji jest przystojniakiem bez krztyny osobowości, co mnie osobiście zabolało, bo nie szkaluje się pana Rochestera w mojej obecności, gdyż to najbardziej kochany brzydal w historii literatury, jako rzekłam. Książka jest również w wielu miejscach niepotrzebnie wulgarna, postaci często klną tylko po to, żeby kląć. Autorce udało się nawet w wyjątkowo ohydny sposób sparafrazować najbardziej ikoniczne zdanie z oryginału i doprawdy nie wiem, co chciała tym osiągnąć, ale we mnie wzbudziła tylko niesmak.
Straszne rozczarowanko.

83. Kaspar: Książę kotów (Morpurgo Michael)
O tym, że kot spada zawsze na cztery łapy.
Tytułowy Kaspar jest pięknym czarnym kotem należącym do diwy operowej, który wskutek różnych perturbacji trafia pod opiekę małego chłopca, pracującego jako boy hotelowy w londyńskim Savoyu.
Pomysł pisania książki dla dzieci opowiadającej o zatonięciu Titanica wydawał mi się od początku dość karkołomny. Chociaż trzeba też przyznać uczciwie, że tego Titanica to nie ma tutaj jakoś specjalnie wiele i autor się bardzo pilnuje, żeby zbytnio nie podkreślać tego, jak wielka to była tragedia i ilu ludzi tam zginęło.
To taka typowa książka dla dzieci i im się pewnie spodoba. Jest w niej sporo przygód, pozytywne przesłanie, sympatyczny główny bohater, cały czas aktywnie dążący do poprawy swojego losu, a całość napisana jest prostym stylem i okraszona całkiem ładnymi ilustracjami. Natomiast dorosły raczej nie ma tu czego szukać, chyba że ktoś naprawdę koniecznie musi przeczytać wszystko co ma Titanica w tytule i/lub kota na okładce.

82. My przeciwko wam (Backman Fredrik)
81. Miasto niedźwiedzia (Backman Fredrik)
Nie ma o czym zbyt długo pisać, to tylko szybkie powtórki przed wyczekaną ostatnią częścią. Ta seria jest dla mnie odkryciem, które przydarza się raz na dekadę przy optymistycznych wiatrach. Choć przyznam szczerze, że trochę się bałam tego powrotu, bo rzadko się zdarza, aby przy powtórnym czytaniu książka zrobiła na mnie tak samo duże wrażenie, jak za pierwszym razem, ale tu wszystko zadziałało jak wtedy (co mi daje nadzieję, że będę mogła do tych książek wracać jeszcze po wielokroć i wciąż się zachwycać). Absolutnie kocham tę historię, ona tak bezbłędnie trafia we wszystkie właściwe nuty i jest dokładnie tym, czego szukam w książkach. Kocham to jak Backman pisze bohaterów i nie przeszkadza mi u niego nawet polifoniczność, za którą na ogół nie przepadam, bo udaje mu się tak to napisać, żeby nikt nie był zaniedbany ani niepotrzebny, kocham jego absurdalne porównania, puenty powtarzające się jak refreny, jego wrażliwość i empatię. To bezsprzecznie mój ulubiony współczesny pisarz.
Druga część jest minimalnie gorsza od pierwszej o tyle, że ma trochę niemrawy początek i nieco za dużo polityki, jak na mój gust. Ale i tak kocham.
A teraz mogę już spokojnie odliczać dni do ostatniej części i już wiem, że będzie bardzo płakane. Dwa tygodnie to strasznie długo.

80. Uśpieni (Carcaterra Lorenzo)
O tym jak zepsuć człowieka.
Czwórka chłopców mieszkających w Nowym Jorku w dzielnicy cieszącej się złą sławą, wskutek nieudanego chuligańskiego wybryku trafia do poprawczaka, przy którym Kingowskie Shawshank to wczasy pod gruszą. Po latach nadarza się okazja do zemsty na oprawcach.
Książka podobno w dużej mierze jest autobiograficzna (choć są pewne kontrowersje w tej kwestii). W głównej mierze koncentruje się ona wokół przyjaźni czwórki głównych bohaterów. Byli to chłopcy wychowywani raczej w ciężkich warunkach, nieobca im była bieda, awantury, alkohol czy nawet uliczne gangi, choć im samym bliżej było raczej do młodocianych łobuzów specjalizujących się w drobnych kradzieżach, niż do jakiejś poważnej przestępczości. Wszystko jednak przekreślił pobyt w poprawczaku, który na każdym z nich odcisnął niezmazywalne piętno, choć na każdym trochę inne. Trzeba przyznać, że opisy pobytu w tym miejscu, choć w większości dosyć ogólnikowe i oszczędne, robią naprawdę wstrząsające wrażenie i są tym elementem, który po lekturze najbardziej zapada w pamięć. Skróciłabym natomiast część pierwszą, która moim zdaniem jest za bardzo przeciągnięta, a kolejne opisy różnych przypadkowych przygód i wybryków dosyć szybko stają się nużące. Przez pierwsze 150 stron książki trzeba trochę brnąć, ale uważam, że zdecydowanie było warto.
Książka każe się zastanawiać nad tym, co właściwie sprawia, że człowiek schodzi na złą drogę. Czy decydujące jest wychowanie w określonych warunkach, doświadczone traumy, pewien szczególny rys osobowości, a może kombinacja tego wszystkiego? Czy fakt, że człowiek przeżył piekło, usprawiedliwia wszystkie jego uczynki? Czy można uratować kogoś, kto nie chce być uratowany?
I na koniec standardowy kącik wpadek translatorskich. Książka wydaje mi się ogólnie przetłumaczona tak sobie, a zredagowana jeszcze gorzej. Sporo zdań brzmi co najmniej bez sensu, choć trudno mi to do końca zweryfikować bez dostępu do oryginału. Niemniej niektóre błędy są tak ewidentne, że to naprawdę dziwne, że nikt ich nie zauważył. Jeden z bohaterów ma ksywę Masło, która w dwóch miejscach pozostała w wersji nieprzetłumaczonej - Butter (podobna rzecz dotyczy jeszcze jednego bohatera epizodycznego). Na początku książki Michael zostaje nazwany adwokatem, choć w dalszej części okazuje się być prokuratorem (pradopodobnie użyto tu słowa lawyer, więc lepiej pasowałby polski prawnik). Ponadto tłumacz przełożył football jako piłkę nożną i ja nie wiem jak on to zrobił, ale chyba musiał się nigdy nawet nie otrzeć o ten sport, skoro nie zorientował się, że jeśli w opisie pojawiają się takie terminy jak młyn, a bohaterowie rzucają piłkę zamiast kopać, to ewidentnie chodzi tu o futbol amerykański (to, co zostaje określone w książce mianem piłki ręcznej też z opisu nie bardzo przypomina tę dyscyplinę).
Niemniej jest to książka naprawdę warta przeczytania, pozostawia po sobie wiele pytań i mieszanych uczuć, a także dużo dużo smutku.

79. Zawsze przychodzi noc (Vlautin Willy)
O tym, jak żyć uczciwie w świecie, w którym wszystkie chwyty są dozwolone.
Główna bohaterka, Lynette, żyje w obskurnym domu wraz z matką i upośledzonym bratem, pracuje na dwa etaty, uczy się w szkole dla dorosłych i ciuła każdy grosz, żeby zrealizować plan, który w jej mniemaniu ma poprawić byt całej rodziny. Pewnego dnia jednak wszystko bierze w łeb, a Lynette musi wymyślić dla siebie nową życiową drogę.
Autor brutalnie rozprawia się tutaj z mitem amerykańskiego snu, pokazując świat, w którym dla wielu ludzi uczciwa praca nie wystarcza do tego, aby zapewnić sobie byt na przyzwoitym poziomie.
Cała fabuła obejmuje 48 godzin z życia bohaterki, tu i ówdzie pojawiają się też drobne retrospekcje. Spora część książki to opis tego, jak Lynette przez całą noc jeździ po różnych ludziach, aby odzyskać od nich pożyczone pieniądze. Wszystkie te spotkania odbywają się według tego samego niemal scenariusza, co bardzo szybko staje się powtarzalne i czytelnik wie z góry, czego mniej więcej może się spodziewać po kolejnej scenie.
Książka w wielu aspektach przygnębiająca, ale pokazująca też, że zawsze jest jakaś nadzieja na zmianę na lepsze.

78. Jutro (Musso Guillaume)
O tym, że kto umarł, ten nie żyje.
Główny bohater traci żonę w wypadku samochodowym. Rok później kupuje używanego laptopa i nawiązuje kontakt z jego poprzednią właścicielką, a wkrótce potem dostrzega w tej znajomości szansę na przywrócenie ukochanej do życia. Gdyż najwyraźniej nie czytał "Więźnia Azkabanu" i nie wie, że straszne rzeczy się dzieją z ludźmi, którzy igrają z czasem.
To jest dosyć dziwny miszmasz. Zaczyna się jak bardzo tanie ckliwe romansidło z elementem fantastycznym, potem na chwilę zmienia się w psychologiczną rozgrywkę pomiędzy bohaterami o przeciwstawnych celach (i moim zdaniem za szybko schodzi z tej ścieżki, bo była co najmniej potencjalnie ciekawa), żeby skończyć jako thrilleridło o genialnych hakerach, ruskich szpiegach i handlu organami, z przecukrzonym, naciąganym zakończeniem. Jednym z większych minusów tej książki, poza zasadniczo durnowatą fabułą, jest to, że autor tak strasznie upiera się przy tym wątku romantycznym, który jest miałki, niepotrzebny, a przy tym robi wrażenie na tyle toksycznego, że człowiek naprawdę nie ma ochoty kibicować tej relacji. Za to plusem jest to, że nikt nie próbuje tłumaczyć występującego tu zjawiska jakimś kosmicznym mambo dżambo (co obok wielogłosu było rzeczą, która mi się najbardziej nie podobała w okrzyczanej zeszłorocznej "Anomalii") - po prostu tak jest i po co drążyć temat. Szanuję to podejście. No i w miarę lekko się to czyta, to taki bardzo prosty styl, który łatwo wchodzi. Niemniej książka jako całość jest raczej rozczarowująca - z pomysłu ze sporym potencjałem wyszło raczej mierne czytadło z bohaterami, których się nie znosi. Trochę szkoda czasu. Nawet w kategorii lektur pociągowych, które wyparowują z pamięci zaraz po zakończeniu, można znaleźć mnóstwo tytułów, które biją ten wytwór na głowę.

77. Myszy i ludzie (Steinbeck John)
O tym, czy można kogoś zagłaskać na śmierć.
Dwóch mężczyzn - Lennie i George, podróżuje od rancza do rancza w poszukiwaniu pracy. Pracują dobrze, ale nigdzie nie udaje im zagrzać miejsca na dłużej z powodu Lenniego, który choć jest człowiekiem wielkiej łagodności i najchętniej spędziłby życie na głaskaniu puchatych zwierzątek, to jest też niebywale silny, z czego, z powodu upośledzenia umysłowego, nie do końca zdaje sobie sprawę, co nieraz ma bardzo poważne konsekwencje.
Ta książka wzięła mnie bardzo z zaskoczenia. Nie spodziewałabym się, że Steinbeck może mi się spodobać, zwłaszcza że poprzednie spotkanie z nim (przy okazji "Tortilla Flat") było dla mnie, delikatnie mówiąc, mocno nieudane. To krótka i prosta, choć nie pozbawiona dramatyzmu i bardzo poruszająca historia o marzeniach, które mogą osłodzić smutną rzeczywistość, ale też umrzeć w zderzeniu z nią, o poświęceniu i głębokich więziach, które każą działać wbrew rozsądkowi, a także o aktach miłosierdzia.
Trochę szkoda, że tak krótko.

76. Smażone zielone pomidory (Flagg Fannie (właśc. Neal Patricia))
O świecie, po którym pozostały tylko piękne wspomnienia.
Evelyn Couch odwiedza swoją teściową w domu starców, gdzie poznaje pewną miłą staruszkę, która opowiada jest o czasach swojej młodości, spędzonej w małym miasteczku w Alabamie w czasach wielkiego kryzysu.
To jest jedna z tych książek, w której nie ma wyodrębnionego bohatera ani jakiegoś wyraźnie zarysowanego głównego wątku, a fabuła jest w zasadzie mocno drugorzędna. Jest tu cały szereg postaci, które poznajemy w krótkich scenkach, często ich wątki w pewnym momencie urywają się, niektórym brak wyraźnej konkluzji, niektóre są zupełnie porzucane na całe dekady. Książka bardzo skacze po osi czasu i czasem się przy tym wywala na nos, np. jeden z bohaterów wychodzi z więzienia rok przedtem zanim tam trafił, takie cuda. Tak naprawdę głównym bohaterem wydaje się tu być miasteczko Whistle Stop i jego postępujący z biegiem czasu upadek - obserwujemy jak miejsce stopniowo się wyludnia, a kolejne miejsca są zamykane, ale mimo że wiele z opisywanych wydarzeń jest bardzo tragicznych, to całość nie traci nigdy pogody ducha.
Równolegle rozgrywa się wątek Evelyn, która przeżywa właśnie w dramatyczny sposób kryzys wieku średniego, a dzięki nowej przyjaciółce odnajduje w sobie siłę i pewność siebie, z których istnienia nie zdawała sobie wcześniej sprawy.
Bardzo przyjemna, podnosząca na duchu książka.

75. Agnes Grey (Brontë Anne (pseud. Bell Acton))
O ciężkiej pracy guwernantki.
Tytułowa Agnes Grey, chcąc odciążyć poważnie zadłużonych rodziców, podejmuje się nauczania dzieci w domach bogatych państwa.
Książka jest bardzo nierówna. Bardzo dobrze wypadają wątki związane z pracą Agnes, które wyraźnie pokazują, że rozwydrzone i niewychowane dzieci nie są produktem nowych czasów, ale istniały zawsze. Jest to opisane na tyle sugestywnie, że człowiek aż ma ochotę zdzielić linijką po łapach jednego z drugim. Nieźle wypada również wątek dziewczyny, która utknęła w nieszczęśliwym małżeństwie, bo jej głównym kryterium doboru współmałżonka były pieniądze i tytuły. Nie można jednak pozwolić, żeby te plusy przesłoniły nam minusy. Książka jest w wielu miejscach, często tych potencjalnie najciekawszych, niepotrzebnie skrótowa, za to zdecydowanie za dużo jest nudnych kaznodziejskich fragmentów, postaci są w większości bardzo płaskie, a wątek romantyczny jest w najlepszym razie miałki.
Najbardziej zastanawiające jest jednak to, że "Lokatorka Wildfell Hall", która bije tę książkę na głowę pod każdym względem, powstała zaledwie rok później.

74. Spacerujący z książkami (Henn Carsten (właśc. Henn Carsten Sebastian))
O tym, że książki łagodzą obyczaje.
Carl Kolhoff ma siedemdziesiąt lat i całe życie pracował w księgarni. Nie jest to jednak taki zwykły księgarz stojący za ladą sklepową - Carl swoim kilku stałym klientom dostarcza książki prosto do domu, a przy tym ma umiejętność dobrania dla każdego idealnej rzeczy do czytania. Pewnego dnia przyłącza się do niego mała dziewczynka, która wiele zmieni w jego podejściu do życia.
Powiedzmy sobie szczerze, tu nie ma żadnej porywającej akcji, wielowątkowej intrygi, wielkich tajemnic do odkrycia, niesamowitych zwrotów fabularnych ani rozbudowanej psychologii bohaterów. Ale to nie jest książka, którą by się czytało dla fabuły. Pokazana jest tutaj moc literatury, która może pomóc człowiekowi wypełnić pustkę samotności, znaleźć rozwiązanie trudnego problemu, poszerzać horyzonty i poznawać nowych ludzi. Jest to lektura niebywale przyjemna i urocza, choć nie tak całkiem cukierkowa, która potrafi wzruszyć, ale też i rozbawić. Dodatkowo całość jest naszpikowana różnego rodzaju literackimi smaczkami, np. Carl każdemu swojemu klientowi nadaje przydomek na cześć bohatera książki.
Smakowity kąsek dla każdego książkoluba.

73. Smętny szofer z Alster (Nesser Håkan)
O sprawach, które lepiej przemilczeć.
Tytułowy szofer był kierowcą autokaru wycieczkowego, który uległ poważnemu wypadkowi skutkującemu śmiercią osiemnastu osób. Kilka lat później zaczyna otrzymywać listy z pogróżkami.
Największym mankamentem tej książki jest jej wtórność. Jeśli zna się twórczość autora, to odkrycie istoty całej sprawy nie będzie nastręczać żadnych problemów, bo podobne chwyty już stosował i to nawet w ramach cyklu o Barbarottim. Zresztą nie od dziś wiadomo, że Nesser to za bardzo nie umie pisać kryminałów i często mam wrażenie, że nawet mu się specjalnie nie chce.
Natomiast w oderwaniu od wątku kryminalnego, jest to typowa książka Nessera. Dobra, odpowiednio melancholijna, choć szczerze mówiąc, zrobiła na mnie wrażenie pisanej nieco na siłę.

72. Song nauczycielki (Hjorth Vigdis)
O tym, że prawda w oczy kole.
Lotte pracuje jako wykładowczyni na uczelni artystycznej, gdzie prowadzi wykłady na temat twórczości Bertolda Brechta, które nie są interesujące dla nikogo poza nią samą. Pewnego dnia zgadza się pomóc w pracy zaliczeniowej studenta, który chce nakręcić film dokumentalny na temat związku pracy i życia prywatnego wybranych profesorów.
Cała książka to studium przemyśleń głównej bohaterki, która nie jest tak dobrą wykładowczynią jak lubi o sobie myśleć. To osoba bardzo megalomańska i paranoiczna, zdająca się uważać, że cały świat nie ma nic lepszego do roboty, niż tylko spiskować przeciwko niej, reagująca z histerią na wszystko, co idzie nie po jej myśli, a przy tym, jak na wykładowczynię literatury jest bardzo dziwnie zamknięta na wszystko, co nie jest zgodne z jej jedyną słuszną interpretacją. Cały jej publiczny wizerunek to precyzyjnie wystudiowana poza i zlepek "tak wypadów" i "co ludzie pomyślów". Książka, jeśli sądzić z opisu okładkowego, próbuje sugerować, że Lotte jest ofiarą niesprawiedliwego potraktowania, ale ja widziałam w niej raczej osobę, której ktoś w końcu pokazał jej prawdziwą twarz, a jej ego tego nie zniosło.
Cóż, to kolejny dowód na to, że ja i literatura norweska nie nadajemy na tych samych falach. Norwegowie jak nikt inny potrafią w bardzo intelektualny sposób rozwodzić się nad wydumanymi problemami przez setki stron, a ja na tym ziewam.

71. Przyjaźń (Avallone Silvia)
O rzeczach, które kończą przyjaźnie.
Główna bohaterka Elisa opowiada historię swojej kilkuletniej przyjaźni z kobietą, która obecnie jest największą gwiazdą we Włoszech (choć nie jest do końca sprecyzowane czym konkretnie się zajmuje), zakończonej w dramatycznych okolicznościach. Nie będę pisać, co poróżniło nasze przyjaciółki, ale pierwszy pomysł, który przyszedł wam do głowy jest prawidłowy. Tak, to naprawdę aż tak banalna historia.
Ale prawdopodobnie przeżyłabym to, że fabuła jest wyświechtana jak stara szmata, którą pies wszamał, a potem zwrócił i powtórzył ten proces trzy razy, gdyby cokolwiek innego mnie przy tej książce trzymało, ale nie znalazłam takiej rzeczy. Bohaterki nie da się lubić. Z założenia chyba miała być outsiderką, niepasującą do otoczenia i intrygująco inną, ale w praktyce jest dokładnie taką samą stadnardową egzaltowaną nastolatką, jak wszystkie inne. Cała jej alternatywność opiera się na chłopackim stylu ubierania się i snobowaniu na czytanie poezji, której prawdopodobnie nawet nie rozumie, co absolutnie nie przeszkadza jej w tym, aby być przekonaną o własnej wyższości i patrzeć na innych z góry i z pogardą (i to wraz z upływem czasu nie zmienia, Elisa dorosła jest zupełnie taka sama i nie dostrzega żadnych błędów w swoim dawnym myśleniu). Z biegiem stron coraz wyraźniej widać, że cała ta opowieść to relacja dyktowana zawiścią człowieka sfrustrowanego własnym nieudanym życiem i obwiniającego za własne błędne decyzje wszystkich dookoła.
Czytając miałam wrażenie, że to taka Kristin Hannah z ambicjami co najmniej do Bookera. I trzeba przyznać, że styl jest naprawdę dobry, ale mi to średnio imponuje, bo wolę lubić bohaterów niż się zachwycać pięknem zdań.
Honorowy przedstawiciel książek wymęczonych.

70. Kwestia ceny (Miłoszewski Zygmunt)
O tym, że ludzkość to najgorsza zaraza na świecie.
Profesorka Zofia Lorentz, wybitna ekspertka w dziedzinie historii sztuki, pomaga w poszukiwaniach pozostałości po kulturze Ajnów, w nadziei, że to odkrycie pomoże jej znaleźć lek na zaniki pamięci, na które od jakiegoś czasu cierpi jej mąż, a przy okazji odkryć sposób na zatrzymanie katastrofy klimatycznej.
To jest książka w stylu "zabili go i uciekł", czyli kompletnie nie moja bajka, ja chyba nie umiem brać takich historii na poważnie. I w sumie nie jestem zdziwiona, bo już "Bezcenny" mi pod tym względem nie podszedł i miałam do niego właściwie te same zarzuty. Jest tu naprawdę mnóstwo niepotrzebnych scen. Kilka pierwszych rozdziałów można by wyciąć w pień, bo nie wnoszą kompletnie niczego, a wprowadzają tylko zamęt i kolejne nic nie znaczące postaci, które albo nigdy się już nie pojawią, albo pojawią się w późniejszych wyjaśnieniach, które by w zupełności wystarczyły. Ogólnie jest tu strasznie dużo zamętu, pościgi, strzelaniny i niemalże gangsterskie porachunki, i mój mały móżdżek nie potrafił za tym nadążać.
Moim największym problemem jest to, że ja tej książki nie zrozumiałam. Serio. Nie wiem jak się to skończyło i co się dokładnie wydarzyło. Ale szczerze mówiąc, chyba mi jakoś bardzo nie zależało.

69. Jesień zapomnianych (Kańtoch Anna)
O tym, że o zmarłych dobrze lub wcale.
Tym razem akcja przenosi się w lata 60. Krystyna, jeszcze wtedy studentka, pomaga znajomemu dziennikarzowi rozwikłać sprawę serii tajemniczych samobójstw wśród młodych mężczyzn mieszkających w tej samej dzielnicy.ll
Kolejna rzecz, która bardzo podoba mi się u Kańtoch, to fakt, że ofiary morderstw zazwyczaj nie są takie całkiem bezoosobowe, a że autorka potrafi wyraziście portretować bohaterów oszczędnymi środkami, można odczuwać wobec nich współczucie (rzecz, która rzadko mi towarzyszy przy kryminałach). Dużo miejsca zajmuje tutaj na pokazanie bólu rodzin ofiar morderstwa i piętna jakie odciska na nich takie wydarzenie. Wiele uwagi autorka poświęca także na sportretowanie rodziny Krystyny, wciąż przeżywającej zaginięcie syna i jest to całkiem przejmujący obraz.
Pewnym problemem był dla mnie jednak natłok postaci. Ofiar było pięć, każda z nich miała jakieś powiązania rodzinne - razem tworzy to mały tłumek, w którym czasem się lekko gubiłam.
Całkiem dobre, choć pod pewnymi względami nie do końca satysfakcjonujące zamknięcie trylogii.

68. Lato utraconych (Kańtoch Anna)
O cudownym ocaleniu, z którego nikt się nie cieszył.
Krystyna Lesińska prowadzi sprawę wyjątkowo krwawego morderstwa. Ofiarą masakry padła cała rodzina - rodzice i dwójka małych dzieci, którzy spędzali wakacje na letnisku. Z życiem uszedł tylko nastoletni syn, który dołączył do rodziny zaledwie kilka miesięcy wcześniej, po tym jak niespodziewanie odnalazł się po dwunastu latach od tajemniczego zaginięcia.
To chyba najlepsza intryga, z jaką się spotkałam u Kańtoch, prawdopodobnie dlatego, że najmniej zawikłana, co może dowodzić tego, że w kryminale najlepiej sprawdzają się najprostsze rozwiązania. Niemniej i tak największe wrażenie robi warstwa psychologiczna, zwłaszcza tragiczna historia chłopca, na którego powrót nikt już nie czekał i nikt go już na tym etapie nie potrzebował. To bardzo tragiczna, łamiąca serce opowieść.

67. Wiosna zaginionych (Kańtoch Anna)
O ukradzionym życiu.
Krystyna jest emerytowaną policjantką, na której życiu cieniem położyła się rodzinna tragedia. Jej starszy brat wyjechał w góry z paczką przyjaciół. Tylko jedna osoba powróciła stamtąd żywa, trzy osoby zostały znalezione martwe, a brat Krystyny nigdy się nie odnalazł. Pięćdziesiąt lat później Krystyna spotyka przypadkiem w sklepie tego jedynego ocalałego znajomego i postanawia ostatecznie wydusić z niego prawdę. W tym celu wybiera się nocą do jego domu, z jakiegoś powodu ubrana jak włamywacz i uzbrojona w nóż, jednak wewnątrz zastaje tylko zmasakrowane zwłoki. Wkrótce potem zaczyna nieoficjalnie pomagać (bądź przeszkadzać - zależnie od punktu widzenia) w śledztwie.
Anna Kańtoch ma taką niebywałą umiejętność wciągania czytelnika w opowieść już od pierwszej strony. I choć do intryg kryminalnych można mieć pewne zastrzeżenia (ta konkretna jest moim zdaniem nieco nazbyt piętrowo skonstruowana i zakręcona jak świński ogon zawinięty dookoła słoika), to czytanie tych książek jest zawsze sporą przyjemnością. Duża w tym zasługa postaci - nawet te drugoplanowe są pełnokrwiste i charakterystyczne.

66. Łaska (Kańtoch Anna)
O tym, po czym rozpoznać potwora.
Główna bohaterka Maria w dzieciństwie zaginęła w lesie. Odnaleziono ją po tygodniu całą pokrytą krwią, jednak dziewczynka nie pamiętała, co jej się przydarzyło. Trzydzieści lat później Maria pracuje jako nauczycielka, a kiedy w mieście dochodzi do serii morderstw na czternastolatkach, zaczyna podejrzewać, że może to mieć coś wspólnego z jej dawnym zniknięciem.
Książka jest skonstruowana podobnie do "Wiary" - mamy niewielką miejscowość, zagadkę, której rozwiązania należy szukać daleko w przeszłości, detektywa amatora działającego niezależnie od milicji oraz galerię bardzo dobrze narysowanych postaci. Moim osobistym faworytem jest chorobliwie ambitny milicjant - obserwowanie jego kolejnych porażek przynosi mnóstwo złośliwej satysfakcji. Jednak sama intryga wydaje się sklejona trochę na słowo honoru, na pierwszy rzut oka mniej więcej wszystko trzyma się kupy, ale przy głębszym zastanowieniu nie da się nie zauważyć pewnych luk i niedopowiedzeń. Niemniej wciąż była to lektura więcej niż przyjemna.

65. Wiara (Kańtoch Anna)
O rzeczach, które są złe, choć wydają się dobre.
W niewielkiej miejscowości pod Żywcem, gdzie trwają właśnie protesty przeciw budowie elektrowni (jest rok 1986, niedługo po awarii w Czarnobylu), zostają znalezione zwłoki nikomu nieznanej kobiety. Jednocześnie miejscowy proboszcz próbuje odkryć prawdę stojącą za tajemniczymi zniknięciami jego poprzedników.
Przyznam szczerze, nie spodziewałam się aż tak dobrej książki. Autorce udało się uniknąć tego, co mi strasznie przeszkadza choćby u Ćwirleja czy w cyklu o profesorowej Szczupaczyńskiej - mianowicie nadmiernego skupienia na "dekoracjach" i jak najwierniejszym odmalowywaniu epoki, przy jednoczesnym olewaniu fabuły strumieniem prostym. Akcja dzieje się w PRLu i ma to znaczenie w wielu momentach, tu i ówdzie pojawiają się drobne smaczki, ale nie można powiedzieć, żeby głównym celem autorki była stylizacja i popisywanie się researchem. Dla mnie to zdecydowanie plus.
Drugim dużym plusem są bohaterowie. Książka niewątpliwie stoi postaciami - wyrazistymi, łatwymi do polubienia i nie wpadającymi w utarte schematy, wielokrotnie byłam pod tym względem pozytywnie zaskoczona. Jest młoda policjantka - niezbyt urodziwa, ale nadrabiająca zapałem i spostrzegawczością, jej nie aż tak zdolny kolega, zazdrosny o jej sukcesy, przysłany do pomocy kapitan z miasta, świetnie sprawdzający się w roli mentora i nauczyciela dla młodszych kolegów, ksiądz, który swą drogę życiową wybrał bardziej z wygody niż z powołania, a teraz nie jest pewny czy dobrze się sprawdza w swojej roli, młoda kobieta na wózku, dla której główną rozrywką jest zbieranie cudzych tajemnic. Nie ma za to wysilonego wątku romantycznego ani zbędnego rozwodzenia się nad życiem osobistym policjantów, jest tylko samo gęste i samo pyszne. Warstwa kryminalna też jest porządna - morderca jest trudny do odgadnięcia, a jednocześnie nie jest to postać wyciągnięta z kapelusza na ostatniej stronie, jak to często bywa we współczesnych kryminałach. Świetnie odmalowany został również klimat małej, turystycznej miejscowości w pełni sezonu wakacyjnego. Moim zdaniem to książka, która świetnie sprawdzi się właśnie na lato, nie będąc jednocześnie typowym pociągowym czytadłem do natychmiastowego zapomnienia.
Jeden z lepszych współczesnych kryminałów, jakie czytałam w ostatnim czasie (a być może nawet w ogóle). Anna Kańtoch trafia na moją listę autorów, których warto śledzić.

64. Nikt nie idzie (Małecki Jakub [pisarz])
O rzeczach, które się czasem zdarzają.
Olga pod wpływem nie do końca zrozumiałego impulsu przygarnia pod swój dach przypadkowo spotkanego upośledzonego mężczyznę, którego matka właśnie zmarła na przystanku.
Akcja właściwa książki obejmuje mniej więcej dobę i nie zawiera specjalnie dużo wydarzeń, a większość miejsca zajmują retrospekcje dotyczące trójki głównych bohaterów (oprócz upośledzonego Klemensa i Olgi jest jeszcze Igor, jej były niedoszły narzeczony) porozrzucane tu i ówdzie jak puzzle do poskładania. Jest to książka znacznie lepsza i spójniejsza od późniejszego "Saturnina", ale widać w niej już pewien spadek formy. Całość wydawała mi się trochę niedopracowana, jakby pisana na szybko, a wątkom brakuje trochę głębszego zarysowania. Moim zdaniem wszystko jest za mało konkretne, a autor zostawia bohaterów w zawieszeniu, nie popychając ich tak naprawdę w żadną stronę, przekraczając tym samym cienką granicę pomiędzy otwartym zakończeniem a jego całkowitym brakiem. Jest to po prostu drobny wycinek z życia kilku osób, nawet nie jakiś szczególnie przełomowy i mówiąc szczerze, ja tu nie widzę historii wartej opowiedzenia i obawiam się, że to może być pierwsza książka Małeckiego, która się nie zapisze na długo w mojej pamięci.

63. Szpadel (Spit Lize) - przedstawiciel literatury belgijskiej w ramach mojego wyzwania W 39 książek dookoła Europy
O tym, że czasem trudno jest się sprzeciwić.
Eva, po latach nieobecności, wraca do rodzinnej wsi na obchody rocznicy urodzin dawno zmarłego kolegi. Wyjazd ten staje się impulsem do snucia wspomnień z dzieciństwa, ze szczególnym uwzględnieniem jednego przełomowego lata.
Książka ma w sobie sporą dawkę nostalgii za wakacjami spędzanymi na wsi czy ogółem dzieciństwem przypadającym na lata dziewięćdziesiąte, a jednocześnie od początku jest w niej coś mrocznego, co podpowiada, że historia będzie daleka od sielanki. Opowieść rozgrywa się w trzech planach czasowych, przy czym trzeba zaznaczyć, że dosyć długo dochodzi do swojego punktu kulminacyjnego i nie wszystkie opowiedziane po drodze wydarzenia wydają się równie istotne, stąd miejscami może to trochę nużyć, ale moim zdaniem warto przetrzymać te nudniejsze fragmenty, bo finał to rekompensuje.
Główna bohaterka jest bardzo osamotniona, jakby odsunięta na boczny tor i zapomniana przez wszystkich, łącznie z najbliższymi. To osoba, której zawsze zależy bardziej, nie potrafi się pogodzić z odtrąceniem i rozluźniającymi się relacjami, usilnie zabiega o uwagę, chce być zauważana i postrzegana jako atrakcyjna.
Bohaterowie wkraczają właśnie w apogeum wieku dojrzewania, szczególnie istotna jest kwestia dojrzewania płciowego. Książka jest niemal na wskroś przesiąknięta seksualnością, ale taką kompletnie odartą z wszelkiego romantyzmu, w jej najbardziej brutalnym, obrzydliwym i zezwierzęconym wydaniu. Nie ma to nic wspólnego z bliskością czy uczuciami - jest wyłącznie prymitywny akt zaspokojenia najniższych instynktów i eksplozja szalejących hormonów. To też historia o presji grupy, potrzebie imponowania innym i bycia akceptowanym.
Bardzo mocna książka, z gatunku tych, które długo siedzą w głowie, ale nie chce się do nich nigdy więcej wracać.

62. Nasze dusze nocą (Haruf Kent) - czytane na DKK
O tym, co ludzie powiedzą.
Addie i Louis od wielu lat są sąsiadami, ale nigdy nie utrzymywali z sobą bliskich stosunków. Oboje od dawna są owdowiali i pewnego dnia postanawiają zacząć spędzać ze sobą noce w zupełnie nieerotyczny sposób, aby czuć się mnie samotnie, co dosyć szybko staje się obiektem zainteresowania okolicznych plotkarzy.
Nie jest to wybitna książka, ale miała potencjał być czymś całkiem przyjemnym. Autor pisze stylem bardzo oszczędnym, który często przypomina coś w rodzaju pobieżnego streszczenia i nie do końca potrafi budować nastrój. Poza tym nie udaje mu się uniknąć wpadnięcia w taką typowo romansową koleinę, jakby nie mieściło mu się w głowie, że relacja dwojga ludzi przeciwnej płci może być pozbawiona pierwiastka fizyczności. Całość jest też zdecydowanie za krótka i przydałoby się jej większe rozbudowanie. Jednak tym, co mnie najbardziej rozczarowało jest zakończenie. Mam poczucie, że autor mnie tutaj podle oszukał. Przez całą książkę zdawał się snuć taką budującą, ciepłą, ale przy tym ani trochę nieprzesłodzoną opowieść o ludziach, którym po latach samotności udało się odnaleźć w życiu jakiś nowy smak i zbudować coś wartościowego na przekór opiniom otoczenia, tylko po to, żeby wszystko pogrzebać przy końcówce, jak wredny dzieciak, który czerpie radość ze złośliwego deptania cudzych babek z piasku. Nie rozumiem, dlaczego postanowił w taki sposób skończyć tę historię (zwłaszcza, że wszystko urywa się jakoś tak nagle i trudno tu mówić o jakiejkolwiek konkluzji - nie mamy tu do czynienia z otwartym zakończeniem, ale raczej z jego brakiem) i jestem o to zła. Nie wiem, doprawdy nie wiem, kto wmówił ludziom, że happy end jest banalnym zakończeniem, którego trzeba unikać jak zarazy i dlatego za wszelką cenę trzeba wszystkich w książce unieszczęśliwić na siłę, bo inaczej nie ma głębi, ale był skończonym idiotą.

61. Między pierwszą a kwietniem (Siesicka Krystyna)
O trudnych powrotach.
Główna bohaterka Justyna po dwudziestu latach wraca z emigracji, aby odbudować więź z córką, którą porzuciła, odchodząc do innego mężczyzny.
To jedna z nielicznych książek Siesickiej pisanych z myślą o starszym czytelniku (poza nią kojarzę jeszcze "Piosenkę o kogucie", którą czytałam w wieku około lat dziesięciu i byłam głęboko zniesmaczona tym, że w bibliotece w dziale dziecięcym stoją książki o takich starych ludziach). Z tego, co się zdążyłam zorientować nie jest to dzieło szczególnie cenione. Nie do końca zgadzam się z tą opinią, choć rozumiem zarzuty.
Owszem, nie ma tu szczególnie wartkiej akcji - właściwie nic się w tej książce nie dzieje, a jakichś istotniejszych wydarzeń naliczyłam dosłownie dwa (z czego jedno budzi mój głęboki wstręt, bo mam straszną alergię na tego typu wątki). Głównej bohaterki nie da się polubić (co zresztą dotyczy wszystkich w tej książce), ale nie da się zaprzeczyć, że jest to postać konsekwentnie portretowana jako osoba niedojrzała i egoistyczna, kierująca się w życiu głównie swoimi zachciankami, bez oglądania się na konsekwencje i uczucia innych, a przy tym bardzo bierna i jakaś taka emocjonalnie rozchwiana. Z kolei jej córka jest osobą, której porzucenie w dzieciństwie tak mocno zaciążyło na psychice, że teraz musi oplatać męża niczym bluszcz, żeby czuć się bezpiecznie. Prawdopodobnie książce wyszłoby na plus większe pogłębienie i rozbudowanie wątków, bo obecnie całość wydaje się pospieszna i powierzchowna, a zakończenie jakieś takie nijakie i mało wyraziste. Muszę jednak przyznać, że podobne zdanie mam o wielu książkach Siesickiej. Mam wrażenie, że bardzo ograniczała ją ta forma minipowieści, w której się zamknęła i nie potrafiła poza nią wyjść, nawet jeśli wymyślona przez nią historia się w tych ramach nie mieściła.

60. 60 minut do śmierci: Zagadka katastrofy lotniczej w Lesie Kabackim (Kozłowski Mirosław (historia))
O największej katastrofie lotniczej w historii Polski.
Ciężko jest to nazwać reportażem - mamy tu do czynienia raczej z pracą archwisty. Autor cytuje tutaj obszerne fragmenty z wielu różnych gazet, a potem także ekspertyzy specjalistów (gdzie swoją drogą używa się tak technicznego języka, że laikowi ciężko się przez to przedrzeć). W efekcie dostajemy coś w rodzaju kompendium wiedzy na temat katastrofy i przegląd wszystkiego, co na jej temat pisano w mediach i oficjalnych rządowych komunikatach w pierwszych tygodniach po zdarzeniu.
Książka została wydana własnym sumptem, zatem nie miała redakcji - skutkiem czego sporo tu stylistycznych niezręczności (i notorycznych zbędnych spacji w zapisie ułamków dziesiętnych). Fragment przytaczany z prasy niemieckiej brzmi jakby był przynajmniej częściowo tłumaczony z pomocą automatycznego translatora.
Nie jest to też pozycja w stu procentach rzetelna. Kilkukrotnie pojawia się informacja o tym, że jedna ze stewardess została wyssana na zewnątrz samolotu, podczas gdy jest to tylko jedna z wielu hipotez i to wcale nie ta najbardziej prawdopodobna. Co prawda, te stwierdzenia pojawiają się w cytowanych artykułach prasowych, ale uważam, że obowiązkiem autora było to sprostować. Zdarza się, że autor przytacza cudze słowa bez cytowania, jakby były jego własnymi przemyśleniami (a ja, jako skończony fanatyk, potrafię wskazać kto i gdzie naprawdę to powiedział).
Największy problem mam jednak ze zdjęciami. Książka zawiera mnóstwo fotografii, w większości nigdy dotąd nie publikowanych, a spora część z nich jest naprawdę drastyczna. Uważam, że to bardzo niewłaściwe - nie tylko dlatego, że to wstrząsające obrazy. Autor twierdzi, że chciał w ten sposób uświadomić czytelnikom jak trudny był proces identyfikacji ofiar, ale jak dla mnie to marna wymówka na wzbudzanie sensacji tanim kosztem. Przeciętnemu człowiekowi naprawdę wystarczy opis i odrobinka wyobraźni, aby pojąć tragizm sytuacji, naprawdę nie potrzeba w tym celu epatować widokami pourywanych ludzkich kończyn (swoją drogą, wydaje mi się, że jest w tym jakiś brak szacunku do zmarłych, którzy prawdopodobnie nie chcieliby, aby ich ciała były wystawiane na widok publiczny w taki sposób, ale może to tylko ja mam takie rozterki). Tak że osobiście polecam strony z tymi konkretnymi zdjęciami ominąć, chyba że ktoś bardzo nie lubi spać w nocy.

59. W głębi lasu (Coben Harlan)
O tym, żeby nie naginać faktów pod tezę.
Głównym bohaterem książki jest Paul Copeland - prokurator, którego siostra dwadzieścia lat wcześniej została uznana za ofiarę seryjnego mordercy, choć nigdy nie odnaleziono jej ciała. Po latach na światło dzienne wychodzą nowe fakty, wskazujące, że przyjęta oficjalnie wersja wydarzeń może nie być zgodna z prawdą. W międzyczasie Paul prowadzi również sprawę gwałtu dokonanego przez dwóch bogatych studentów na młodej, czarnoskórej prostytutce.
Książka, która idealnie się sprawdzi jako czasoumilacz na długą podróż pociągiem. Intryga jest całkiem wciągająca, bardzo zagmatwana, ale bez widocznych fabularnych dziur, choć szczerze mówiąc znacznie bardziej od morderstwa sprzed lat interesował mnie wątek sprawy gwałtu. Trzeba przyznać, że tego segmentu książki można spokojnie używać jako substytutu porannej kawki. Za to zdecydowanie na minus zapisałabym wątek miłosny - jest marny, zupełnie niepotrzebny i wciśnięty wyjątkowo na siłę.
Całkiem niezły, choć nie wyróżniający się niczym szczególnym thriller i raczej niewiele więcej.

58. Dom głosów (Carrisi Donato)
O rzeczach, których nie można zapomnieć.
Pietro Gerber pracuje jako psycholog dziecięcy i w swoich terapiach często posługuje się hipnozą. Pewnego razu trafia do niego pacjentka, która twierdzi, że w dzieciństwie przyczyniła się do śmierci swojego brata, po czym wyparła ten fakt z pamięci, a teraz z pomocą terapii chce dotrzeć do sedna tamtych wydarzeń.
Jakoś nie mogę do końca kupić tej historii, mam z nią sporo problemów. Po pierwsze, Pietro przedstawiany jest jako wybitny specjalista w swojej dziedzinie, ale mam spore wątpliwości czy to byłoby możliwe (nawet pomijając już kontrowersje wokół hipnozy), bo jest to jednocześnie osoba, która nie umie wyznaczać granic i nie potrafi powiedzieć stop w momencie, gdy pacjentka je ewidentnie przekracza. Po drugie, w wielu miejscach bardzo szwankuje ciąg przyczynowo-skutkowy. Np. w pewnym momencie bohater zupełnie nagle zmienia swoją życiową postawę o 180 stopni, a przyczyna podawana przez książkę nie wydaje mi się do tego wystarczająca. Po trzecie, wielu bohaterom brakuje przekonującej motywacji - w tym głównej bohaterce, która zużywa naprawdę wiele energii do tego, aby osiągnąć cel, który mogłaby zrealizować znacznie prościej. Ale nie od dziś wiemy, że bohaterowie książek nie mogą po prostu mówić o co im chodzi, bo to by było za proste, lepiej wymyślać rebusy i tory z przeszkodami.
Chyba nie jestem dobrym targetem dla książek tego typu, bo zamiast przyjąć wszystko, co mi autor podsuwa z całym dobrodziejstwem inwentarza, ja się niepotrzebnie zastanawiam, czemu mi się nic tu nie klei i czemu nikt w książce nie może się zachowywać jak racjonalny człowiek. Podobno druga część jest lepsza, za jakiś czas to sprawdzę.

57. Jędza (Orzeszkowa Eliza)
O miłości matczynej.
Główna bohaterka, Jadwiga, to młoda kobieta, która samodzielnie utrzymuje siebie i matkę, pracując jako krawcowa. Wśród sąsiadów uchodzi za wiecznie skrzywioną jędzę, ale trudno być radosnym jak skowronek, kiedy w domu słyszy się wyłącznie wyrzuty i narzekanie, a wszystkie starania pozostają niedocenione.
Jest to jedna z tych książek Orzeszkowej, które zestarzały się stosunkowo niewiele, a historia w niej opowiedziana mogłaby się wydarzyć właściwie w każdych czasach (po pewnych modyfikacjach nawet współcześnie). Główny wątek stanowi relacja Jadwigi z matką. Ta ostatnia jest naprawdę okropnym indywiduum, nie dostrzega w córce żadnych zalet, ze wszystkiego potrafi zrobić zarzut i właściwie na każdym kroku daje jej odczuć, że kocha ją znacznie mniej, niż synów, nawet mimo tego, że obaj od lat nie utrzymują z nią żadnego kontaktu. Zakończenie jest może nieco zbyt cukierkowe, nie do końca też przekonuje mnie to, że wszystkie ważne wydarzenia zostały upchnięte w ciągu dwóch dni, niemniej jako całość książka prezentuje się całkiem przyzwoicie, a "zginienie zdrowia i życia" prawdopodobnie wejdzie na stałe do mojego słownika.

56. Morderstwa w Suffolk (Horowitz Anthony)
O tym, co ukryte między wierszami.
Córka właścicieli eleganckiego hotelu znika bez śladu tuż po tym, jak po przeczytaniu pewnego kryminału, stwierdziła, że w sprawie morderstwa sprzed kilku lat skazano niewłaściwego człowieka.
Książka jest kontynuacją "Morderstw w Somerset" i podobnie jak ona skonstruowana jest na zasadzie "książki w książce" - mamy więc tutaj jednocześnie dwa kryminały i dwie intrygi w jakiś sposób ze sobą splecione. Teoretycznie opowiedziana tu historia jest kompletnie odrębna, choć autor często nawiązuje do wydarzeń i postaci z części poprzedniej, ale nigdy ich nie przypomina, z czym miałam lekki problem, bo nie zawsze pamiętałam kto jest kim. Moim zdaniem troszkę to dyskwalifikuje tę pozycję, jako samodzielne dzieło. I choć poza tym trudno mi cokolwiek konkretnego zarzucić tej książce, to muszę przyznać, że jestem nią nieco rozczarowana. Poprzednie kryminały Horowitza czytałam ze sporą przyjemnością i dobrze się przy nich bawiłam (nawet pomimo tego, że "Morderstwa w Somerset" mają dziury logiczne głębokości Rowu Mariańskiego i nie wiem jak redakcja mogła takie coś przepuścić), ale z tym męczyłam się bardzo długo i w ogóle nie mogłam się wciągnąć - ani w część retro, ani w tę współczesną. Sam finał i rozwiązanie zagadki jest bardzo dobre, ale droga, która do niego prowadzi była bardzo wyboista.

55. Blizna (Ólafsdóttir Auður Ava)
O tym, że zawsze jest ktoś, kto ma gorzej.
Facet w średnim wieku traci sens życia i postanawia popełnić samobójstwo. Ale ponieważ nie chce narażać rodziny na wątpliwą przyjemność odcinania go ze sznura, wyjeżdża do bliżej nieokreślonego kraju, w którym właśnie skończyła się wieloletnia wojna i odkrywa, że jego umiejętności złotej rączki są bardzo potrzebne w miejscu, które próbuje odbudować się z gruzów.
Tak więc jest to taki "Mężczyzna imieniem Ove" po roku na filozofii. Moim zdaniem książka jest w wielu miejscach niepotrzebnie przeintelektualizowana. Sporo tu takich zdań, które na pierwszy rzut oka mają wyglądać jak głęboka myśl, ale jak się człowiek zacznie nad tym bardziej zastanawiać, to niczego w tym nie ma. Np. "Pierwiastek kwadratowy z dwóch to liczba, która pomnożona przez samą siebie daje wynik dwa", co oznacza mniej więcej tyle, że jak się podniesie liczbę do kwadratu, to ona jest podniesiona do kwadratu, i jest to doprawdy odkrycie godne Archimedesa. To tylko jeden z naprawdę wielu przykładów.
Jednak tym, co mnie najbardziej uwierało w książce jest jej wymowa. Autorka zdaje się sugerować, że człowiek nie powinien być smutny, skoro wokół niego są ludzie, którzy mają gorzej i generalnie nie wypada myśleć o samobójstwie w miejscu, gdzie wielu zginęło młodo, mimo że bardzo chciało żyć. To jest bardzo chybione myślenie, zgodnie z którym gdzieś na świecie istnieje ta jedna jedyna osoba, która ma pod każdym względem najgorzej i tylko ona ma prawo do przygnębienia. Jest to absolutnie najgorsza możliwa taktyka pocieszania osoby w stanie depresyjnym, już nawet pomijając to, że pocieszanie się czyimś nieszczęściem wydaje mi się mocno niesmaczne. Czytałam gdzieś kiedyś taką rzecz (cytuję z pamięci, ale sens jest z grubsza zachowany):
"- Na świecie dzieje się tyle złych rzeczy, dlaczego myślisz, że to akurat twoje nieszczęście jest ważne?
- Bo jest moje".
I tyle. Nie wartościuje się cudzego cierpienia w ten sposób, po prostu.

54. Śród żywych duchów (Szejnert Małgorzata)
O tym, że człowiek powinien mieć grób.
Reportaż o jednym z najmroczniejszych okresów współczesnej historii Polski, czyli o pierwszym powojennym dziesięcioleciu. Szejnert bada tutaj sprawy skazanych na śmierć więźniów politycznych, których los do tej pory w większości był nieznany nawet dla ich najbliższych, próbując przy okazji ustalić miejsce ich wiecznego spoczynku.
To jest książka, która nie mogłaby powstać w żadnych innych czasach - to był jednocześnie pierwszy i ostatni możliwy moment, aby ją napisać. I choć było to przedsięwzięcie z góry skazane na porażkę, to nie można powiedzieć, że jest to dzieło niepotrzebne, już choćby przez to, że pisząc o tych sprawach, autorka czynnie sprzeciwia się działaniom ówczesnych władz, których celem było strącić tych ludzi w otchłań zapomnienia, bo trudno jest czcić bohatera, któremu nie ma gdzie położyć kwiatów czy zapalić znicza. Poza tym, że jest to dokument systemowego bestialstwa okresu stalinizmu, to jest to również zapis mnóstwa osobistych, rodzinnych tragedii - osamotnionych starych rodziców, młodych wdów, osieroconych dzieci, ludzi, którzy często nie znali nawet daty śmierci swoich bliskich. Absolutnie rozdzierająca serce jest historia człowieka, który przez ponad dwadzieścia lat sądził się z różnym instytucjami, aby udowodnić, że jego ojciec nie został stracony, bo tak bardzo chciał mieć go żywego.
Świetny przedstawiciel zanikającej już sztuki reportażu śledczego.

53. Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia (Szatrawska Ishbel)
O tym, czym jest tchórzostwo.
Tytułowy Hersh Libkin jest polskim Żydem ocalałym z Holocaustu, który po wojnie wyjechał do Ameryki, aby spróbować swoich sił w Hollywood i trafił w sam środek makkartystowskiej nagonki.
Jest to dramat w pewnym stopniu eksperymentalny, trochę oniryczny, a chwilami niemal surrealistyczny, nie aż tak oczywisty w interpretacji, a mimo to wciąż bardzo lekki w lekturze. Bohater jest dotknięty traumą wojenną, wielu rzeczy nie potrafi sobie wybaczyć, próbuje żyć normalnie i jakoś się wpasować w społeczeństwo, a jednocześnie ma poczucie, że został wyrwany ze swoich korzeni i nigdy nigdzie nie będzie do końca u siebie, a otaczający go ludzie nie są w stanie zrozumieć jego doświadczeń. Jest tu też trochę satyry na amerykański przemysł filmowy i antykomunistyczną psychozę - w tych fragmentach ujawnia się najwięcej poczucia humoru. Najważniejsze jednak wydaje się tutaj rozliczenie kwestii żydowskiej. To jest ten moment, w którym książka staje się najbardziej kontrowersyjna, bo Szatrawska się nie patyczkuje i wytacza naprawdę ciężkie działa, zupełnie nie dbając o to, czy kogoś tym urazi. Myślę, że dla wielu osób może się to okazać trudne do przełknięcia. Autorka wytyka obojętność, hipokryzję, zakłamywanie faktów, uleganie stereotypom i zbyt łatwe ferowanie ocen, porównuje Żydów do innych grup wykluczanych i znajduje wiele analogii w sposobie traktowania takich osób przez społeczeństwo.
Książka bardzo ciekawa zarówno w formie, jak i treści.

52. Sprawy, na które przyszedł czas (Soukupová Petra)
O tym, że małżeństwa są po to, żeby mieć się z kim kłócić przez resztę życia.
Alice i Richard to ludzie, którzy ewidentnie powinni dać se z sobą spokój już po pierwszej randce, ale z jakiegoś powodu przeżyli razem 17 lat i spłodzili przy okazji dwoje dzieci, dziwiąc się, czemu się im nie układa.
Mam problem z tą książką. Bo ona obiektywnie nie jest zła, ale jest tak skrajnie nie dla mnie, że trudno mi ją wysoko oceniać. Nie cierpiałam bohaterów, wkurzałam się non stop, a w pewnym momencie musiałam zacząć pomijać niektóre fragmenty, żeby nie zwrócić śniadania. Tak że mój poziom przyjemności z lektury był w przybliżeniu mocno ujemny.
Zacznijmy od tego, że mam wrażenie, że czytałam trochę inną książkę niż wszyscy. Większość recenzji twierdzi, że to historia o małżeństwie, w którym z biegiem lat i rutyny, wypaliły się uczucia. Otóż ja twierdzę, że żeby coś mogło się wypalić, musi najpierw chociaż trochę płonąć, a tutaj nigdy nie było nawet nieśmiało mrugającej iskierki z popielnika. To jest książka o ludziach, którzy nigdy nie powinni być w związku, a fakt że w nim przez tyle lat wytrwali zasługuje na jakiś specjalny order z zimnioka, taki z edycji dla masochistów. To jest niesamowite, jak bardzo dwojga ludzi może nic nie łączyć, a oni i tak będą na siłę próbować być razem. Oni mają odmienne zdanie na dosłownie każdy temat, żadnych wspólnych zainteresowań, poglądów, gustów, przy czym całkiem możliwe, że nawet o tym nie wiedzą, bo nie mówią sobie takich rzeczy, gdyż po co. Nie było między nimi nigdy nawet jakiejś szczególnej namiętności (ona kilkukrotnie w tym kontekście wspomina swojego byłego, który był ogólnie beznadziejnym przypadkiem, ale akurat w łóżku wiedział co robić; on niemal od początku dużo bardziej łakomym wzrokiem spogląda na obce kobiety). Być może pewnym problemem jest też to, że autorka nie pokazuje nam żadnej cieplejszej sceny (dosłownie ani jednej), w której można by poczuć jakąkolwiek więź między tymi bohaterami, niczego co by mi uzasadniło, dlaczego ta dwójka w ogóle zaczęła być ze sobą i spędziła razem tyle czasu. Co prawda kilkukrotnie zdarza się, że bohaterowie wspominają stare czasy, kiedy układało im się dobrze, ale sęk w tym, że czytelnikowi nigdy nie było dane tego doświadczyć, więc trochę trudno w to uwierzyć. W żadnym momencie nie miałam poczucia, żeby oni się chociaż lubili, już nie mówiąc o czymkolwiek więcej. To są niemalże obcy ludzie, tyle że mają razem dzieci. Niektórzy współlokatorzy z akademika mają ze sobą bliższe relacje. Wszystkie interakcje między tymi dwojgiem są konfliktowe, co sprawia, że cała książka to prawie czterysta stron nieustannych kłótni i pretensji. I moim zdaniem to jest stanowczo za dużo i chociaż część z tego można by sobie darować (i np. wykorzystać to miejsce na pokazanie paru scen, w których jest dobrze) na dłuższą metę to jest naprawdę strasznie męczące, po pierwszej setce miałam już całkiem dość.
I jak nie miałabym pewnie dużych problemów z powrotem do innych książek Soukupovej, tak tej nie chciałabym już nigdy dotykać nawet kijem przez szmatę, tak bardzo niemiłe było to doświadczenie. A to wciąż nie jest zła książka.

51. Grzęzawisko (Kłodzińska Anna (pseud. Załęski Stanisław lub Mierzański Stanisław))
O tym, że apetyt rośnie w miarę jedzenia.
To jest troszkę książka z tezą, charakterystyczną dla tego gatunku i opisywanych w nim realiów życia. Autorka stara się tu pokazać, że nie jest możliwym dorobienie się dużych pieniędzy w uczciwy sposób i w związku z tym każdy bogacz to kombinator, który swoje pieniądze zdobywa okradając zakład pracy, a tym samym skarb państwa. Być może w jakimś stopniu jest to twierdzenie zgodne z prawdą, trudno orzec.
Główny bohater startuje jako człowiek uczciwy. Kiedy dostaje awans na kierownicze stanowisko, początkowo chce wszystko robić zgodnie z prawem, jednak dosyć szybko daje się uwikłać w podejrzane machinacje finansowe, a wraz ze statusem materialnym wzrastają też jego wymagania - rzeczy, które jeszcze niedawno wydawały się luksusem, przestają wystarczać. Segment książki opisujący stopniowy upadek moralny bohatera jest jej najciekawszą częścią. No bo ta część kryminalna to jest jak zwykle bardzo umowna. Sprawca od początku jest w zasadzie oczywisty, a milicjanci bazują głównie na swoich przeczuciach oraz na technikach kryminalistycznych rodem z NASA, np. na podstawie krwawego odcisku palca w rękawiczce, technicy są w stanie stwierdzić jaki był jej krój i kolor, a nawet to, że jej właściciel miał na palcu drobną bliznę. Nazwijcie mnie niedowiarkiem, ale nie wydaje mi się, żeby takie czary były możliwe nawet dziś.

50. Katedra Marii Panny w Paryżu (Hugo Victor (Hugo Wiktor))
O tym, że wystarczy być pięknym po wierzchu.
Mocną stroną Wiktora Hugo jest portretowanie bohaterów (pod warunkiem, że są mężczyznami, ale o tym za chwilę). Febus, Klaudiusz Frollo i przede wszystkim Quasimodo są naprawdę świetnymi postaciami, skonstruowanymi z dużą znajomością ludzkiej natury i psychologiczną głębią. Natomiast Esmeralda... No cóż, Esmeraldzie wiatr hula między uszami, stąd jej bystry umysł jest zdolny przeprocesować tylko jedną rzecz naraz i jest nią powtarzanie w kółko jednego imienia, na nic innego nie starcza mocy obliczeniowych. Nie wiem, o co chodzi z tymi XIX-wiecznymi pisarzami, czy oni swoje żony widywali tylko wtedy, kiedy je odwiedzali w alkowie jak ich solidnie przypiliło i dlatego potrafili pisać o kobietach wyłącznie w kontekście ich urody, a ich rolę sprowadzać li tylko do bycia przedmiotem pożądania, ale faktem jest, że większości bohaterek klasycznych stworzonych przez mężczyzn rozsądny człowiek ma ochotę przydzwonić cegłą w pusty łeb.
Muszę się także do czegoś przyznać. Nie dałam rady przeczytać tej książki w całości. Pierwszy raz w życiu mi się zdarzyło, że omijałam całe rozdziały, bo zabrakło mi samozaparcia, żeby przez nie brnąć i wychodzi na to, że łącznie pominęłam jakieś 80 stron (w tym całą księgę trzecią). Wydaje mi się, że to sporo.
Styl Wiktora Hugo jest zdecydowanie zbyt barokowy jak na moją wytrzymałość, tam jest dosłownie wszystkiego za dużo. To pewnie bluźnierstwo pisać takie rzeczy o wielkim pisarzu wielbionym przez wszystkich, ale naprawdę mam wrażenie, że z tej książki możnaby wyciąć sporo rzeczy i byłoby to tylko korzystne dla całości. Jest tu sporo zbędnych dygresji, patetycznych monologów wygłaszanych do pustych ścian i nadmiernie drobiazgowych opisów - tam gdzie wystarczyłoby jedno zdanie Hugo mnoży podobne porównania ciągnące się nieraz przez całe akapity, mnóstwo fragmentów brzmi jakby było żywcem wyjęte z jakichś średniowiecznych kronik, a cały wątek alchemiczny istnieje nie wiadomo po co.
Tak że być może Wiktor Hugo wielkim pisarzem jest, ale raczej zdecydowanie nie jest pisarzem dla mnie, mimo że Quasimoda uwielbiam.

49. Franz albo Dlaczego antylopy biegną jedna obok drugiej (Simon Christoph)
O tym, że dorosłość jest przereklamowana.
Opis okładkowy jest w finezyjny sposób przekłamany. Tytułowy Franz ma 21 lat i wciąż chodzi do gimnazjum, to się zgadza. Jednak rzecz dzieje się w Szwajcarii, a tamtejsze gimnazjum jest mniej więcej odpowiednikiem polskiego liceum, nie jest to więc osiągnięcie aż tak spektakularne, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.
Franz nie ma żadnych planów ani pomysłów na przyszłość, a konieczność wejścia w dorosłość zupełnie go przeraża. Najchętniej spędziłby życie skitrany w kącie szkolnej kotłowni, paląc jointy i gadając z myszami.
Rzecz nie ma jakieś konkretniejszej fabuły i często przekracza granice absurdu. Np. w pewnym momencie Franz zaczyna hodować w domu borsuka. Nikogo to absolutnie nie dziwi, łącznie z weterynarzem, a borsuk jest zupełnie bezproblemowy i pozwala się ubierać w szalik i karmić pizzą.
Właściwie trudno cokolwiek bliższego o tej książce napisać, bo mam wrażenie, że zbyt wiele treści w niej nie ma.

48. Ethan Frome (Wharton Edith (Wharton Edyta, Wharton Edith Newbold Jones))
O opłakanych skutkach pochopnych decyzji.
Tytułowy Ethan Frome prowadzi podupadający tartak, z trudem wiążąc koniec z końcem. Mieszka wraz z niekochaną żoną hipochondryczką i jej kuzynką przygarniętą jako pomoc domowa, którą jest wyraźnie oczarowany.
Historia stara jak świat i banalna jak chleb z pasztetową. Żonaty chłop czuje się nieszczęśliwy w małżeństwie i przeżywa zauroczenie słodką kuzyneczką, która jest całkowitym przeciwieństwem obmierzłej małżonki. Żona jest oczywiście paskudnym indywiduum i nie ma nawet pół pozytywnej cechy, bo jeszcze ktoś by ją przez przypadek polubił, a to nam przecież niepotrzebne, to by nam mogło wzbudzić jakieś wątpliwości i wszystko dodatkowo skomplikować, a po co nam to. Dzięki temu nie można się chłopu dziwić, że woli osóbkę młodą, ładną i wesołą od jakiejś starej wrednej raszpli z wiecznymi przetensjami i sztuczną szczęką. No każdy by wolał.
Zagadką pozostaje dla mnie dlaczego bohater w ogóle się z nią ożenił, skoro jest taka okropna, i przez to nie do końca umiałam mu w tej sytuacji współczuć - w końcu nie szedł do ślubu jak Katarzyna Iwanowna płacząc i szlochając, bo nie miał już dokąd pójść. Inna rzecz, że żona Ethana jest chyba najbardziej intrygującą postacią w książce, w przeciwieństwie do Matty, która jest typową figurą promiennej panienki, pozbawioną jakiejkolwiek osobowości.
Gdyby nie całkiem zaskakujące, przewrotne zakończenie byłaby to książka do natychmiastowego zapomnienia.

47. Ziggy, Stardust i ja (Brandon James)
O tym, że nie da się naprawić czegoś, co nigdy nie było zepsute.
Obawiam się, że ta książka może trafić do szufladki młodzieżówek spod tęczowej flagi i zginąć tam w tłumie, a byłoby szkoda. Bo choć technicznie rzecz biorąc jest to kolejna młodzieżówka spod tęczowej flagi, to jednocześnie jest to rzecz bardzo niebanalna i wyróżniająca się na tle innych historyjek podejmujących podobny temat.
Przede wszystkim problem ujęty jest z nietypowej perspektywy (a przynajmniej ja się wcześniej z nią w książkach nie spotkałam). Akcja rozgrywa się w roku 1973, trwają ruchy dążące do wywalczenia większych praw ciemiężonych dotąd grup, ale jak na razie homoseksualizm wciąż jest uważany za chorobę psychiczną wymagającą leczenia. Główny bohater, Jonathan poddawany jest terapii konwersyjnej. Wie, że ona nie działa, ale musi w niej uczestniczyć i udawać, że robi postępy, bo alternatywą jest umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym. Wszystkie sceny związane z tą terapią, jak też jej widoczny druzgoczący wpływ na psychikę bohatera robią naprawdę wstrząsające wrażenie. Sytuacja Jonathana jest przytłaczająca, a on sam całkowicie osamotniony i żyjący pod nieustanną presją - do nielicznych należą chwilę, w których może się choć trochę wyluzować i przestać mieć na baczności. To wszystko sprawia, że atmosfera w książce jest bardzo intensywna i duszna, można powiedzieć, że nawet dosłownie, bo wszyscy się tam nieustannie pocą.
Książkę wyróżnia również jej styl. Dzięki pierwszoosobowej narracji widać, że bohater jest osobą całkiem błyskotliwą, potrafiącą wyrażać myśli w bardzo poetycki, ale nieegzaltowany sposób. Wrażenie to znika w dialogach, bo jako osoba, która została nauczona tego, że każde słowo może być użyte przeciwko niej, Jonathan nie jest w stanie się swobodnie komunikować, czuć niemal fizyczny wysiłek jaki sprawia mu wypowiedzenie pełnego zdania. Jest to też bohater obdarzony wyjątkową wyobraźnią, w trudnych chwilach często odpływa w swoje wymyślone światy, czym przypominał mi bardzo JD z serialu "Scrubs" i to było miłe skojarzenie. W ogóle wydaje mi się, że ta książka mogłaby świetnie wypaść w ekranizacji, której najprawdopodobniej się nie doczeka.
Moim zdaniem to jedna z bardziej wartościowych pozycji, jakie powstały w ramach tego nurtu w ostatnich latach.

46. Utalentowany pan Ripley (Highsmith Patricia Mary (pseud. Morgan Claire))
O tym, jak to jest mieć więcej szczęścia niż rozumu.
Tytułowy pan Ripley nie znajduje się obecnie w najweselszej sytuacji - nie potrafi zagrzać miejsca w żadnej pracy, mieszka kątem u kolegi w obskurnym mieszkaniu, a pieniądze zdobywa za pomocą drobnych oszustw i fałszerstw. Nieoczekiwanie otrzymuje nietypowe zlecenie - ma wyjechać do Europy, by nakłonić przebywającego tam dawnego kolegę do powrotu na łono rodziny.
Tom Ripley jest jednookim królem w królestwie ślepych. Zupełnie przez przypadek udaje mu się popełnić zbrodnię doskonałą i nie wynika to wcale z tego, że jest świetnym strategiem i genialnym manipulatorem, który ma wszystko obcykane na pięć kroków do przodu, tylko raczej z tego, że otaczają go ludzie tak krańcowo naiwni, że uwierzyliby we wszystko, łącznie z mailem od nigeryjskiego księcia. Ripley nie jest typem zimnokrwistego geniusza zbrodni, nie ma żadnego planu, działa spontanicznie i na oślep, na bieżąco dostosowując się do sytuacji, przy czym sprzedaje podejrzane historyjki tak grubymi nićmi szyte, że naprawdę trzeba wyłączyć mózg, żeby uwierzyć, że ktokolwiek (w tym policja!) mógłby kupować te bzdury. Może to kwestia tego, że książka powstała w latach 50., chociaż z drugiej strony Agatha Christie już dwie dekady wcześniej tworzyła naprawdę świetne intrygi, z "Morderstwem w Orient Expressie" na czele. Tutaj to zdecydowanie zawiodło, a i tak największe zastrzeżenia mam do ogólnego tonu i tempa opowieści. Przy takim temacie książka powinna być aż gęsta od napięcia, a tymczasem całość jest niemrawa, rozwleczona i najzwyczajniej w świecie nudna.
Nie widziałam filmu, ale po samym trailerze wnoszę, że z dużym prawdopodobieństwem jest znacznie lepszy.

45. Jak ocalić życie (Carter Eva)
O tym, że w tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz.
Kerry i jej przyjaciel Tim marzą o tym, żeby w przyszłości zostać lekarzami, przeszli też szkolenie z zakresu pierwszej pomocy. Podczas imprezy sylwestrowej mają okazję wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce, ratując kolegę, któremu właśnie zatrzymała się akcja serca. Zdarzenie to będzie momentem przełomowym i początkiem romantycznego trójkąta, w którym wszyscy utkwią na następne dwadzieścia lat.
Szerzenie wiedzy na temat udzielania pierwszej pomocy jest bardzo dobre. I właściwie niewiele więcej pozytywnych rzeczy można o tej książce powiedzieć. Mam wrażenie, że był w tym potencjał na coś znacznie lepszego, ale niestety został zduszony parciem na romansidło (i właśnie - nie romans, tylko tanie romansidło). Nie to, że mam coś przeciwko romansom, dobry wątek miłosny zawsze chętnie wciągnę nosem, ale tu wyszło to wyjątkowo marnie i irytująco. Wykorzystano tu chyba wszystkie najbardziej starte romansowe klisze jakie istnieją, ale to dałoby się jeszcze przeboleć, gdyby nie to, że bohaterowie są absolutnie nieznośni. Wszyscy. Mijają kolejne lata, a oni jak byli niedojrzali i egocentryczni, tak są, wciąż wracają te same kłótnie i pretensje, a ludzie nie umieją ze sobą rozmawiać, bo gdyby potrafili to nie dałoby się oprzeć fabuły na ciągłych nieporozumieniach i co byśmy wtedy zrobili. Trudno jednoznacznie orzec, kto jest tutaj najpaskudniejszą postacią, bo wszyscy są siebie warci, ale mocną pozycję ma na pewno główna bohaterka, która przez prawie dwie dekady krąży pomiędzy dwoma facetami jak piłeczka ping-pongowa. Od samego początku oczywiste jest, którego by wolała, ale za każdym razem, gdy decyduje się z nim związać na poważnie, ten odwala jakąś chorą manianę (czyli po prostu jest sobą), ona się obraża na śmierć i życie, i idzie do tego drugiego nieszczęśnika, którego ewidentnie traktuje jak nagrodę pocieszenia, bo przecież kto to widział, żeby kobieta żyła bez chłopa przez pięć minut, toż to chyba nielegalne, i trwa przy jego boku do czasu aż jej się przypomni kto jest jej prawdziwą i jedyną miłością życia, i cały cyrk zacznie się od początku. I tak przez całą książkę. Po pięćdziesięciu stronach z tymi ludźmi ma się ochotę ich wszystkich udusić makaronem. Okropność. Miałam się przy tym odprężyć, a się tylko wkurzałam. Od czasu do czasu autorce zdarza się zapomnieć, że świat kręci się wyłącznie wokół monumentalnych miłości, jedynych takich w dziejach wszechświata i okolic, i podejmuje wtedy inne wątki, np. trudy pracy początkującego lekarza, wypalenie zawodowe, konieczność budowania życia na nowo po ciężkim urazie czy dziecka zmuszonego do opieki nad chorym rodzicem. Są to zdecydowanie najlepsze fragmenty (co nie znaczy, że jakieś bardzo wybitne), ale w skali całej książki jest ich stosunkowo niewiele.

44. Zaczęło się w Dallas (Jacquemard Serge)
O tym, żeby nie zostawiać świadków.
Muszę przyznać, że początek wydał mi się całkiem intrygujący. Młoda kobieta, świeżo po bolesnym rozstaniu, poznaje mężczyznę, któremu najpierw wypłakuje się w mankiet, a potem zaprasza do siebie do domu tylko po to, żeby ten mogł ją bezproblemowo zamordować, dosyć finezyjnie pozorując wszystko na akt rozpaczy porzuconej kochanki. Dosyć szybko się niestety okazało, że cała ta historia nie ma absolutnie najmniejszego znaczenia. Na pierwszych kilkudziesięciu stronach opisane jest jeszcze kilka podobnych, pozornie nie związanych z sobą wydarzeń, przewija się tam od cholery ludzi, nazwisk, powiązań i pomniejszych faktów biograficznych, ale kompletnie nie warto tego gąszczu zapamiętywać, bo połowa tych osób ginie śmiercią marną w ciągu następnych kilku stron, a druga połowa nie pojawi się nigdy więcej (a może się pojawiła, a ja się nie zorientowałam, bo mi się nie chciało ich zapamiętywać? mniejsza o to.). Tak czy siak początkowy segment książki uważam w dużej mierze za marnowanie czasu czytelnika. W pewnym momencie zaczyna się z tego krystalizować jakaś bardziej jednolita fabuła opierająca się na tym, że jedni bohaterowie uciekają przed innymi, którzy mają wobec nich mordercze zamiary. Przy czym książka to pierwsza część kilkutomowego cyklu, którego głównym bohaterem jest morderca na zlecenie, co sprawia, że od samego początku można mieć pewność jak się cała intryga skończy i kto będzie górą. Nie byłoby to może aż takim problemem, gdyby Harry Schulz był jakkolwiek ciekawą postacią, ale niestety właściwie nie wiemy o nim niczego, co by czyniło z niego bohatera, któremu ma się powody kibicować. Niektóre malkontenckie buły mogłyby to uznać za pewien minus, ale osobiście nie znam nikogo aż tak czepialskiego. Poza tym Harry to typ, któremu wydaje się, że jest niesamowicie przenikliwy, a tak naprawdę myli się dosłownie kurna we wszystkim, co mnie wkurzało, ale nigdy się o tym nie dowiaduje, więc nadal może być z siebie zadowolony jak świnia w błocku, co mnie wkurzało po dwakroć.
Moim zdaniem całość to ramota z niezbyt ciekawą intrygą, przewidywalnym zwrotem akcji, nadmiarem drugoplanowych postaci i jednym błyskotliwym pomysłem, raczej słusznie już dziś zapomniana, a przy tym tłumaczenie ma wszystkie wady starego przekładu.

43. Żeby nie było śladów: Sprawa Grzegorza Przemyka (Łazarewicz Cezary)
O sztuce zamiatania spraw pod dywan.
12 maja 1983 roku niespełna dziewiętnastoletni Grzegorz Przemyk zostaje zatrzymany przez patrol ZOMO, ponieważ wygłupiał się z kolegą na ulicy i nie miał przy sobie dokumentów, i przewieziony na komisariat, gdzie zostaje tak pobity, że dwa dni później umiera w męczarniach w szpitalu, a operujący go lekarz jest zaszokowany jego obrażeniami. A ponieważ, jak się okazuje, chłopak był synem, co prawda raczej pośledniej, ale represjonowanej opozycjonistki, sprawa nabiera znaczenia politycznego.
Zupełnym przypadkiem zaczęłam czytać tę książkę w czterdziestą rocznicę tamtych wydarzeń. To jest niesamowicie tragiczna historia, nie tylko dlatego, że młody chłopak u progu dorosłego życia zostaje zamordowany w majestacie prawa z niedorzecznie błahego powodu. Łazarewicz przedstawia tutaj całą historię wielkiego matactwa, spychanie śledztwa na absurdalne tory, wpływanie na świadków, represje, szukanie kozłów ofiarnych (bardzo poruszająca jest historia sanitariusza pogotowia wytypowanego na głównego oskarżonego w śledztwie) - wielu niewinnym osobom przy okazji zniszczono życie, do tego stopnia, że większość z nich do dziś nie chce o tej sprawie słyszeć i o niej rozmawiać. Zastosowano tu tak nieproporcjonalnie wielkie środki dla uciszenia w gruncie rzeczy mało istotnej sprawy, że przypomina to polowanie z armatą na komara, to aż zastanawiające. Zaciekawiło mnie to, że poza aparatem władzy i jedną panią prokurator (która zachowywała się raczej jak adwokat funkcjonariuszy), właściwie nikt nie ugiął się pod naciskami generała Kiszczaka i jego ekipy - okoniem stanął nawet prof. Marek, który brał przecież udział w tuszowaniu sprawy Stanisława Pyjasa kilka lat wcześniej.
Bardzo smutna, bulwersująca sprawa, chyba już dziś całkiem zapomniana, przynajmniej wśród młodszego pokolenia i bardzo dobry reportaż, lubię schludny i uporządkowany styl Łazarewicza.

42. Babel czyli O konieczności przemocy (Kuang Rebecca F.)
O tym, co zagubione w tłumaczeniu.
Alternatywna wersja XIX-wiecznej Anglii, według której potęga imperium brytyjskiego opiera się znajdującej się na pograniczu magii i technologii mocy tkwiącej w słowach pochodzących z obcych języków (to jest dosłownie jedyny element fantastyczny w książce). W związku z tym największą estymą w społeczeństwie cieszą się tłumacze, których kształci się w oksfordzkim instytucie Babel.
Głównym i najważniejszym tematem książki jest krytyka imperializmu i polityki kolonialnej, która umożliwiała wyniszczanie podległych państw, czerpiąc z nich zyski, a nie dając im nic w zamian - bogactwa naturalne zostały tutaj tylko zastąpione językami i wartością intelektualną. Autorka próbuje pokazać, że nie zawsze da się wszystko osiągnąć metodami pokojowymi, protesty muszą być uciążliwe, aby mogły być skuteczne, a rewolucja musi być krwawa, bo inaczej nikogo nie będzie obchodziła. I że wielkie przełomy i przemiany społeczne zawsze są trudne i bolesne, a to że ktoś ma rację, nie czyni z niego z automatu zwycięzcy.
Rozwój akcji tutaj możnaby przyrównać do wiersza "Lokomotywa" - najpierw powoli, jak żółw ociężale, ale jak już w końcu szarpnie to siłą rozpędu leci na zderzenie ze ścianą. Książka jest bardzo długa, ma prawie 800 stron, z czego przez ponad połowę niemal nic się nie dzieje. Nie można powiedzieć, że jest to nudne czy niepotrzebne - dokładnie tłumaczone jest działanie instytutu, sporo tu też bardzo ciekawych refleksji na temat języka, etymologii czy istoty przekładu. Niemniej nie da się zaprzeczyć, że akcja jest rozplanowana bardzo nierówno i dla niektórych może się to okazać pewnym utrudnieniem. Pewnym minusem dla mnie było też to, że nie udało mi się poczuć więzi z bohaterami, mimo że spędzamy z nimi naprawdę dużo czasu, tak że (przynajmniej do pewnego momentu) chwile, gdy ktoś z nich ginął albo okazywał się zdrajcą, nie oddziaływały na mnie tak emocjonalnie jak powinny. Za to zakończenie już zdecydowanie poruszające było i ostatnie strony czytałam ze ściśniętym gardłem. No i naprawdę zachwycił mnie ten pomysł przetwarzania różnic w tłumaczeniu na fizyczne efekty - uważam, że to genialny i bardzo urokliwy koncept.
Na osobną pochwałę zdecydowanie zasługuje estetyka wydania polskiego. Piękna okładka, barwione brzegi stron, ilustracje przygotowane specjalnie dla edycji polskiej, co jest raczej rzadkością (choć akurat kompletnie się nie zgrywają z moim wyobrażeniem bohaterów) - to wszystko sprawia, że książka jest bardzo eleganckim przedmiotem, który może zwyczajnie cieszyć oko.

41. Drzazga: Kłamstwa silniejsze niż śmierć (Tryczyk Mirosław) - czytane na DKK
O tym, czy synowie odpowiadają za grzechy ojców.
Autor dowiedział się, że jego ukochany dziadek brał udział w pogromach Żydów w Jedwabnem, co skłoniło go do pogłębionych badań tego wycinka historii Polski.
Jeśli się zna "My z Jedwabnego" to książka absolutnie niczym nie zaskoczy pod względem faktograficznym, wiele przytoczonych tu świadectw czytałam już wcześniej u Bikont. Niemniej zdaje się, że autor bardziej niż na odtworzeniu przebiegu wydarzeń skupia się tutaj na współczesnym ich odbiorze. Dotarł do wielu osób, które są potomkami sprawców, bądź pochodzą z tamtych terenów i spotkał, a następnie udokumentował różne postawy. Jedni podobnie jak on chcą dotrzeć do prawdy o udziale swoich bliskich w tym wydarzeniu, niektórzy dźwigają brzemię wstydu i winy, inni oddają się temu zagadnieniu naukowo i chcą też edukować innych, często spotykając się z ostracyzmem czy wręcz wrogością, inni boją się wychylać, a wielu zwyczajnie nie chce przyjąć prawdy do wiadomości.
Trudna książka, pokazująca, że porozumienie w tej kwestii jeszcze długo nie będzie możliwe, ale to nie znaczy, że nie warto próbować.

40. Ostatnie polowanie (Grangé Jean-Christophe)
O tym, co się dzieje, gdy arystokratyzm wejdzie za mocno.
Mniej więcej 20 lat po wydarzeniach z "Purpurowych rzek", Pierre Niemans pracuje w pomocniczej komórce francuskiej policji, a partneruje mu młodsza od niego policjantka pochodząca z Chorwacji i ukrywająca tajemniczą przeszłość. Wspólnie mają zająć się sprawą morderstwa członka arystokratycznego rodu, które zostało wystylizowane na polowanie z podchodu.
Przyznajmy to szczerze - to nie była potrzebna kontynuacjaUwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu. Książka jest zresztą do "Purpurowych rzek" pod wieloma względami bardzo podobna i wykorzystuje niemal te same chwyty fabularne. Sypianie ze świadkiem - jest, okrutne okaleczanie zwłok - jest, morderstwo osoby, która jako pierwsza odkryła prawdę - jest, liczne zamachy na życie policjantów - są, mała, fanatyczna i niemal sekciarska społeczność - jest. I choć do poprzedniej części również można było mieć zastrzeżenia, zwłaszcza dotyczące trochę nazbyt przegiętej intrygi, to całość jednak wciągała aż miło. A tu wyszło nie dość, że mocno niedorzecznie (trochę za dużo tu grzybów w barszu, bo mamy i nazistowskie eksperymenty i jakąś sektę fanatycznych wielbicieli polowania, i arystokratyczny ród przywiązany do czystości krwi, i pradawne klątwy, i nie wiadomo co jeszcze), to całość jest jakaś taka bez ikry. Nie bez znaczenia był też dla mnie fakt, że kompletnie nie byłam w stanie polubić Ivany, nie do końca rozumiem, czym się kierował autor, gdy zdecydował się zastąpić nią Karima, moim zdaniem to był bardzo zły wybór.

39. Mister, Mister (Milcke Mikołaj (pseud.))
O tym, że człowiek powinien mieć prawo do własnych decyzji.
Mieszko, bardzo przystojny młody człowiek, pod wpływem nacisków matki postanawia wziąć udział w konkursie piękności dla mężczyzn.
Zasadniczy problem z książkami Mikołaja Milcke jest taki, że o ile umie on wymyślać całkiem dobre historie, to trochę się potyka o braki w pisarskich umiejętnościach. Czasem coś mu się w zdaniu urwie od sensu i gramatyki, tu i ówdzie zdarzy się kolokwializm w narracji, punkt widzenia niejednokrotnie zmienia się całkiem znienacka, często niepotrzebnie tłumaczone są rzeczy, które czytelnik bez trudu sam wywnioskuje, akcja miejscami wlecze się trochę za bardzo, są momenty tak żenujące, że trzeba je rozchodzić, zdarzają się kiksy w datach i chronologii wydarzeń - w tym jeden dość poważny (akcja dzieje się najwcześniej w 2021 roku, bo wspominane są szczepienia na covid, bohater ma 25 lat, ale jednocześnie w jednym miejscu pojawia się informacja, że rozpoczynał studia w 2012 roku, i wszystko to razem się nijak nie dodaje), postaci nieraz zachowują się irracjonalnie albo niezgodnie ze swoim charakterem, jeśli jest to potrzebne, aby pchnąć fabułę do przodu. Są to rzeczy, które przynajmniej w pewnym stopniu mogłaby naprawić porządna redakcja, ale takie fanaberie to przecież nie w Novae Res.
No ale, jak już wspominałam wcześniej, fabuła jest całkiem niezła. Nie jest to oczywiście żadne odkrywanie Ameryki, ale naprawdę da się w to wciągnąć. Jest tutaj ukazany showbiznes od swojej najmroczniejszej strony (na ile jest to wizja bliska rzeczywistości, trudno powiedzieć), tej pełnej alkoholowych libacji, narkotyków i dewiacji seksualnych różnego kalibru. Nie spodziewałam się aż tak ponurej historii, a niektóre sceny, zwłaszcza te bliżej końcówki są naprawdę przejmujące. Niezłą, choć nieco przerysowaną postacią jest tutaj matka głównego bohatera. To kobieta, która bezwzględnie wymaga od swoich dzieci, aby spełniały jej ambicje, apodyktyczna i manipulatorska. Prawdopodobnie ma czarny pas w wykręcaniu kota ogonem.
Zdecydowanie niewybitna, ale całkiem przyzwoita książka.

38. Sprawa rezolutnej rozwódki (Gardner Erle Stanley)
O tym, że ciemne okulary to najlepszy kamuflaż.
Pod nieobecność Perry'ego Masona do jego gabinetu przychodzi klientka i zostawia torebkę, w której znajduje się niedawno użyty rewolwer. Gdy udaje się ją odnaleźć, twierdzi ona, że nigdy nie była w tym biurze, a niedługo później jej mąż zostaje znaleziony martwy.
Muszę przyznać, że każdy kolejny thriller prawniczy wzmaga we mnie przekonanie, że sąd to instytucja głęboko patologiczna. Sama zaś książka jest dosyć przeciętną częścią cyklu. Jest tu co prawda kilka zabawnych scen wyprowadzania w pole śledczych i prokuratorów, z próbą identyfikacji podejrzanej na czele, ale całość raczej nie wyróżnia się niczym szczególnym.

37. Berdo (Cieślar Anna)
O tajemnicach lasu.
Tytułowy Berdo żyje w Bieszczadach i jest kłusownikiem specjalizującym się w polowaniach na wilki oraz ojcem wrażliwego, kilkuletniego chłopca, który nie potrafi się pogodzić z profesją ojca.
Zacznijmy może od tego, co mi się nie podobało. Przełom w książce następuje mniej więcej w połowie, cała fabuła robi wielkiego fikołka i w tym momencie wszystkie podejmowane wcześniej wątki są ostatecznie porzucane bez żadnej konkluzji, nawet jeśli przedtem wydawały się całkiem ważne. Część postaci jest traktowana jak narzędzia - mają konkretną rolę do odegrania i znikają, gdy przestają być już potrzebne. Cała książka to trochę festiwal absurdalnych przezwisk, a na szczególne wyróżnienie zasługuje człowiek o pseudonimie... Milionen Jahren. Ciężko mi sobie wyobrazić zbitek słów, który wypadałby mniej wiarygodnie jako ksywa, brzmi zupełnie jakby wymyślał to scenarzysta serialu "07 zgłoś się".
Książka to w dużej mierze opowieść drogi. Ojciec z synem wędrują po Bieszczadach, po raz pierwszy od dawna (a być może po raz pierwszy w ogóle) mają szansę spędzić ze sobą tyle czasu i jest to dla nich okazja, aby znaleźć jakąś nić porozumienia i nawiązać ze sobą więź. Muszę przyznać, że opisy tej wędrówki były bardzo sugestywne i dla mnie są jedną z najmocniejszych stron książki. Również Berdo wypada bardzo ciekawie jako postać. To bohater bardzo skryty i w dużej mierze tajemniczy (i szczerze mówiąc, nie obraziłabym się, gdyby odkryto trochę więcej kart z jego przeszłości). Jest to też człowiek, który robi mnóstwo jednoznacznie złych rzeczy i podejmuje masę błędnych decyzji, ale jednocześnie nie pełni tutaj roli czarnego charakteru i mimo wszystko chce mu się kibicować.
Jest to całkiem niezła, choć nie pozbawiona pewnych wad książka, aczkolwiek raczej nie polecałabym jej osobom szczególnie wrażliwym na krzywdę zwierząt.

36. Bloom (Panetta Kevin, Ganucheau Savanna)
O tym, co warto w życiu robić.
Ari właśnie skończył szkołę i chciałby wyjechać ze swoim zespołem robić wielką karierą muzyczną, podczas gdy jego ojciec oczekuje, że będzie pomagał w prowadzeniu podupadającej rodzinnej piekarni specjalizującej się w tradycyjnych greckich wypiekach. Szukając kogoś na swoje miejsce, Ari poznaje Hectora - młodego ucznia szkoły gastronomicznej.
Na pierwszy rzut oka projekty postaci bardzo przypominają te z "Heartstoppera", niemniej sam komiks ma zupełnie inny wydźwięk. Przede wszystkim, w ogóle nie podejmuje kwestii związanych z orientacją seksualną głównych bohaterów, a wątek romantyczny pomiędzy nimi rozwija się praktycznie na drugim planie, dojrzewając subtelnie i powoli jak ciasto na idealną pizzę. Głównym tematem zaś jest dojrzewanie głównego bohatera do podejmowania pierwszych dorosłych decyzji i brania za nie odpowiedzialności, wyboru swojej ścieżki życiowej i przede wszystkim - odróżnienie swoich prawdziwych marzeń od potrzeby zaspokajania oczekiwań innych. To całkiem przyjemny komiks, z ładnymi rysunkami utrzymanymi w tonacji błękitu, ale moim zdaniem jest jednak trochę zbyt krótki i zbyt gwałtownie się kończy, pozostawia po sobie uczucie pewnego niedosytu.

35. Empuzjon: Horror przyrodoleczniczy (Tokarczuk Olga) - czytane na DKK
O tym, żeby nie ufać grzybom.
Młody inżynier przyjeżdża do sanatorium leczyć się z gruźlicy, nie wiedząc, że w tej okolicy co roku giną młodzi mężczyźni w tajemniczych okolicznościach.
Przyznam szczerze, że nie bardzo rozumiem tę książkę. Tzn. wiem co się wydarzyło, ale nie mam pojęcia dlaczego Tokarczuk mi to opowiada i co właściwie chce przez tę historię przekazać.
W największej mierze książka koncentruje się na kwestiach związanych z płcią. Lwią część stanowią dyskusje pełne mizoginistycznych uwag, jakie pacjenci sanatorium wygłaszają w trakcie łojenia wódy pędzonej z halucynogennych grzybów (w ogóle różne grzyby przewijają się tu i ówdzie przez całą książkę, co jest trafne o tyle, że faktycznie emocje podczas czytania są jak na grzybobraniu). Sam główny bohater jest osobą niejako zawieszoną pomiędzy płciami, również samo zakończenie ma w sobie element walki płci. Poza tym sporo tu też takiej jakiejś dziwnej mistyki, oniryzmu i ludowych bajań. Natomiast cała książka to niemal dosłownie relacja z miejsca, gdzie nic się nie dzieje, w dużej mierze męcząca i nie zostało mi po niej nic, poza uczuciem pewnego stuporu. Pewnie brak mi kompetencji, by zrozumieć geniusz.

34. Po prostu razem (Gavalda Anna)
O tym, co tworzy prawdziwy dom.
Philibert, nieco oderwany od rzeczywistości potomek arystokratycznego rodu, na czas postępowań spadkowych pilnuje ogromnego mieszkania, do którego przygarnia zbłąkanych wędrowców - kucharza, równie zdolnego, co wulgarnego oraz bardzo zagubioną młodą artystkę.
To historia o swego rodzaju wyrzutkach, którzy wskutek zbiegu różnych okolicznościach wylądowali w jednym mieszkaniu i nie znalazłszy wsparcia we własnych rodzinach, stali się sobie nazwajem najbliższymi osobami. Książka w założeniu miała być raczej przyjemną, podnoszącą na duchu opowiastką, z nieco może przesłodzonym zakończeniem (chociaż ja nie z tych, co narzekają na takie rzeczy) i jako taka sprawdza się całkiem nieźle, natomiast zupełnie nie podszedł mi styl, w jakim jest napisana, utrudniał mi czytanie. Narracja poszatkowana jest na krótkie scenki, często składające się wyłącznie z "gołych" dialogów, w których nie zawsze wiadomo kto i do kogo mówi. Najbardziej ucierpiały na tym sceny erotyczne, które wydawały mi się całkowicie wyzute z jakichkolwiek emocji, zimne, beznamiętne i mechaniczne, a przez to jakieś takie wyjątkowo nieprzyjemne.

33. Columbine: Masakra w amerykańskim liceum (Cullen Dave)
O tym, czy da się zareagować w porę.
Wiele sobie obiecywałam po tym reportażu i niestety dosyć mocno się zawiodłam. Z pewnością należy docenić zaangażowanie i tytaniczną pracę autora przy zbieraniu materiałów, jego sporą wrażliwość i takt, a także duży wkład w obalaniu narosłych wokół wydarzenia mitów i krytyce nieodpowiedzialnych działań mediów. Niemniej, okazuje się, że osoba, która jest dobrym researcherem, niekoniecznie musi się okazać również dobrym opowiadaczem historii. Książkę czytało mi się bardzo ciężko - nie dlatego że dotyczy tak bolesnego tematu, ale przez bardzo chaotyczny sposób, w jaki została napisana.
Zdaję sobie sprawę, że pisanie o takim wydarzeniu jak to - gdzie panowało spore zamieszanie i dezorientacja, sytuacja zmieniała się dynamicznie i mnóstwo rzeczy działo się jednocześnie, jest bardzo trudne, ale właśnie po to przy pisaniu tworzy się plan, a tutaj tego zdecydowanie zabrakło i jest to po prostu strasznie bałaganiarskie dzieło. Książka niby podzielona jest na części, ale trudno mi się tutaj dopatrzeć jakiegoś logicznego klucza, rozdziały nie są spójne ani pod względem czasu, ani tematu, który opisują i autor miesza w nich dosłownie wszystko z wszystkim - opisy przygotowań do zamachu, batalie sądowe rodzin zamordowanych, dochodzenie śledczych i psychologów, opisy rekonwalescencji rannych, sytuację rodzinną sprawców, zdarzają się absolutnie absurdalne fragmenty rozwodzące się nad karierą agentów FBI i relacjonujące sprawy kompletnie nie związane z masakrą. Wszystko wszędzie naraz. Ciężko jest się w tym połapać. Do tego dochodzą też pewne wpadki translatorskie, które wprowadzają dodatkową dezorientację (np. tłumacz ewidentnie nie zna znaczenia słowa "zastrzelony" i bardzo często błędnie go używa). Zdarzają się fragmenty, które sobie nawzajem przeczą, jak np. na stronie 126: "Patrick poszedł do czytelni, żeby dokończyć pracę domową ze statystyki. Był tam razem z czterema innymi osobami. Nikt nie zadzwonił, bo wszyscy nie żyli", co okazuje się, kompletną nieprawdą już kilka akapitów dalej, bo w czytelni było znacznie więcej niż pięć osób i spora część z nich się uratowała, w tym wspomniany Patrick. Trudno zatem stwierdzić, co dokładnie autor miał tutaj na myśli, ale widać wyraźnie, że to zdanie jest po prostu źle sformułowane, a to nie jedyny taki przypadek w tej książce. Sporo jest też takich nieostrych określeń - najczęściej, rzadko się zdarza, w większości przypadków itp., co moim zdaniem w literaturze faktu nie powinno mieć miejsca.
To jest niewątpliwie ważna książka. Szkoda, że nie jest tak świetna, jak mogłaby być.

32. Za progiem mroku (Kłodzińska Anna (pseud. Załęski Stanisław lub Mierzański Stanisław))
O szponach nałogu.
Major Szczęsny zajmuje się sprawą morderstwa pewnej kobiety, która jego zdaniem wiąże się z tajemniczym zaginięciem młodego mężczyzny sprzed kilku miesięcy. Wkrótce okazuje się, że te wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego, co jednak nie przeszkadza całej milicji z przyległościami nadal podążać za przeczuciami Szczęsnego, bo w sumie czemu nie. Równolegle milicja pracuje nad rozpracowaniem szajki handlarzy narkotyków.
To jest kryminał bardzo umowny, tzn. niby jest intryga i ona w jakiś tam sposób się rozwiązuje, ale wszystko jest zszyte trochę na ślinę, śledczy podążają częściej za jakimiś mętnymi przeczuciami niż realnymi dowodami i często właściwie nie wiadomo w jaki sposób doszli do określonych wniosków. Zakończenie też nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Tak że warstwa kryminalna zasługuje na tróję na szynach, ale to jest raczej standardowy poziom tych milicyjnych ramotek. Natomiast dużo lepiej wypada część książki, w której Kłodzińska opisuje środowisko narkomanów i pokazuje skutki zażywania heroiny, można tu znaleźć kilka całkiem przejmujących fragmentów.

31. Zawsze jest przebaczenie (Ragde Anne B.)
O tym, czy da się odbudować zerwane więzy rodzinne.
Zrobiłam sobie dosyć długi odpoczynek od tego cyklu i zdążyłam już za nim trochę zatęsknić.
Od wydarzeń ostatniej części minęły prawie 4 lata. O tym, co stało się u bohaterów przez ten czas dowiadujemy się z retrospekcji, które zajmują większą część pierwszej połowy książki, reszta to opis odgruzowywania opuszczonego gospodarstwa, do którego powraca marnotrawna dziedziczka z zamiarem przywrócenia mu dawnej świetności. Poza tym nie dzieje się tu prawie nic przełomowego, a całość robi wrażenie raczej wstępu do dalszego ciągu, niż pełnoprawnej samodzielnej opowieści. Co ciekawe, coś podobnego pisałam o części poprzedniej, więc może to po prostu taki styl autorki. Sporo miejsca dostaje tutaj Margido, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi tomami, w których jego wątki wydawały mi się miałkie i doczepione niemal na siłę, stając się postacią ważną i nawet w jakimś stopniu sympatyczną.
Do rodziny Neshov na pewno jeszcze kiedyś wrócę.

30. Chłopak z drugiego planu (Milcke Mikołaj (pseud.))
O tym, czy warto wygrywać za wszelką cenę.
Dominik pracuje jako trener wokalny w popularnym talent show i jest wyraźnie zauroczony jednym z uczestników, który postanawia ten fakt wykorzystać, aby zwiększyć swoje szanse na zwycięstwo w programie.
Zaczynałam kiedyś czytać "Geja w wielkim mieście", ale przerwałam po paru stronach (i ja to naprawdę kiedyś skończę, ale co poradzę na to, że mam obecnie w domu jakieś 60 książek do przeczytania i prawie wszystkie wydają się bardziej nęcące) i na podstawie tego doświadczenia mogę stwierdzić, że nastąpił pewien progres, jeśli chodzi o styl Mikołaja Milcke, np. zaczął częściej używać zdań złożonych, a to zdecydowany plus. Niemniej wciąż nie jest to literatura wysokich lotów i sporo tu takich mankamentów natury czysto technicznej. Jest tu dużo niezgrabnej ekspozycji podstawianej czytelnikowi łopatą pod nos, trochę żenujących żartów z podtekstem, kilka wybitnie niezręcznych dialogów na temat praktyk seksualnych, od których coś mi umierało w duszy, rozwój wypadków w dużej mierze jest przewidywalny, a sam program ma nieco niekonsekwetne reguły, które naginają się do tego, co akurat jest potrzebne w fabule. Tak więc Mikołaj Milcke nie umie pisać jak Noblista i jest to zaskakujące dla absolutnie nikogo. Ale za to potrafi opowiedzieć naprawdę wciągającą historię (nawet jeśli nie jest ona jakoś szczególnie oryginalna), a jego bohaterów bardzo łatwo polubić - a to, jak wielokrotnie już wspominałam, jest dla mnie to, czego w pierwszej kolejności bezwzględnie wymagam od książki. Sama jestem zaskoczona tym, ile przyjemności dało mi czytanie tej pozycji.

29. Purpurowe rzeki (Grangé Jean-Christophe)
O tym, że krew nie woda.
Policjant zdegradowany za problemy z agresją zajmuje się morderstwem uniwersyteckiego bibliotekarza, którego okrutnie zmasakrowane zwłoki zostały znalezione w niedostępnym miejscu w Alpach. W tym samym czasie w innej części kraju inny policjant prowadzi śledztwo w sprawie włamania do grobu zmarłego wiele lat temu chłopca, po którym nie pozostał żaden ślad w oficjalnych kartotekach. Jak się nietrudno domyślić, wkrótce okaże się, że to tak naprawdę dwie strony tej samej sprawy.
Na trop tej książki wpadłam dlatego że we "Współautorach" Marininy mały Antoszka na pokryjomce oglądał jej ekranizację, a potem bał się w nocy spać. W sumie trudno się dziwić, bo choć nie jest to może książka szczególnie rozmiłowana w opisach okrucieństw, to jednak co nieco makabrycznych scen zawiera i zdecydowanie nie nadaje się dla dzieci. To taki kryminał w starym stylu. Policjanci nie mają tutaj rozbudowanych wątków prywatnych, dowiadujemy się o nich tylko niezbędnego minimum, a całość koncentruje się wyłącznie na śledztwie. Koncentruje się jest tutaj dobrym słowem, bo wszystko rozgrywa się w przeciągu chyba 48 godzin, od wydarzeń jest tu aż gęsto. Intryga zdecydowanie ma rozmach i choć uważny czytelnik jest w stanie domyślić się pewnych elementów wcześniej, to całość jest niemożliwa do samodzielnego poskładania. W paru miejscach jes to być może nieco przeszarżowane, ale jeśli przyjąć, że thriller ma przede wszystkim wciągać i trzymać w napięciu, to ta książka się z tego zadania wywiązuje na piątkę.

28. Współautorzy (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))
O tym, dlaczego barszcze kisną.
Troje pisarzy wspólnie tworzy poczytne kryminały, regularnie trafiające na listy bestsellerów. W międzyczasie zostaje zamordowana młoda ciężarna kobieta o tajemniczej przeszłości, a ktoś próbuje odnaleźć zaginione materiały zbierane przez dziennikarza, który jakiś czas wcześniej popełnił samobójstwo. Wszystkie te pozornie niezwiązane ze sobą wątki, w finale złożą się w jedną, zgrabną całość.
Znaczy prawie. Powiedzmy, że tak. Bo albo ja czegoś nie zrozumiałam, albo tożsamość jednego z głównych podejrzanych nigdy się nie wyjaśnia. Obie opcje są prawdopodbne, bo intryga jest wyjątkowo zawiła i rozgałęziona, nawet jak na Marinię, i naprawdę ciężko jest się zorientować we wszystkich niuansach i szczególikach. Trzeba by chyba na bieżąco rysować diagramy.
Oprócz wątku kryminalnego, mamy oczywiście także ten osobisty, który rozgrywa się według wielokrotnie już wykorzystywanego scenariusza - mianowicie Anastazja Kamieńska przeżywa kryzys pewności siebie na sposób sto pięćdziesiąty siódmy (naprawdę ciekawi mnie, kiedy autorce skończą się już na to pomysły). Tym razem powodem załamania jest dramatyczne klimakterium, w związku z którym Nastia czuje, że jest stara, nikomu niepotrzebna i nic dobrego już jej w życiu nie czeka. Jest to trochę irytujące, ale w sumie nie oceniam, bo w podobny sposób przeżywałam swoje trzydzieste urodziny.
Może i nie jest to najgorsza książka z cyklu, ale dla mnie okazała się jednak co najmniej lekkim rozczarowaniem.

27. Wrony (Dvořáková Petra) - przedstawiciel literatury czeskiej w ramach mojego wyzwania W 39 książek dookoła Europy
O tym, że matka nie powinna mieć ulubieńców.
Dwunastoletnia Basia jest wybitnie utalentowana plastycznie, ale dla własnej matki jest źródłem nieustającego rozczarowania, gdyż nie jest w stanie spełnić jej wygórowanych wymagań i dorównać wyraźnie faworyzowanej starszej siostrze.
Książka jest króciutka i przez to bardzo intensywna, nie ma tu właściwie żadnych opisów. Całość to zapis konfliktu rodzinnego opowiedziany z dwóch punktów widzenia - Basi oraz jej matki. Basia czuje się bardzo niezrozumiana, matka nie docenia jej wysiłków, wyolbrzymia błędy i przypisuje złe intencje, nie dostrzegając tego, że jest wobec swego dziecka bardzo niesprawiedliwa, a przez ciągłe porównywanie z siostrą krzywdzi je obie, psując ich wzajemną relację. To książka o tym, że przemoc nie jest domeną jedynie rodzin ewidentnie patologicznych.
Bardzo dobra pozycja, wygląda na to, że Czeszkom bardzo dobrze wychodzi pisanie o trudnych relacjach w rodzinie. Jedyne czego można by się przyczepić to wymuszonego skromną formą braku większego pogłębienia pewnych kwestii, sporo tu niedopowiedzeń, których ukoronowaniem jest otwarte i wieloznaczne zakończenie.

26. Ten dziwny wiek (Reid Kiley)
O tym, co jest wybrukowane dobrymi chęciami.
Młoda czarnoskóra dziewczyna pracuje jako opiekunka do dziecka u bogatej rodziny. Kiedy w trakcie wykonywanie pracy doznaje pewnego upokorzenia, które zostaje uwiecznione na video, różni ludzie w jej otoczeniu próbują to wykorzystać do swoich własnych celów, sterując nią wedle swojego uznania.
Książka przedstawia obraz konfliktów rasowych z dosyć nietypowej perspektywy. Bohaterowie bowiem nie są tu typowymi rasistami, a mimo to trudno ich uznać za postaci pozytywne. Autorka próbuje tutaj pokazać, że tolerancja nie zawsze jest szczera i czasem wypływa z niewłaściwych pobudek, a niektóre postaci są tu ganione wręcz za to, że są tolerancyjne za bardzo. Bohaterowie niemal licytują się tutaj które z nich bardziej nie jest rasistą, używają swojej postawy jako metody kształtowania własnego wizerunku albo żeby zamanifestować swoją moralną wyższość nad innymi. Wydaje mi się, że z perspektywy tak jednolitego pod względem rasowym kraju jakim jest Polska, niektóre z podejmowanych tu kwestii czy motywacje, jakimi kierują się bohaterowie, mogą nie być do końca zrozumiałe. To też jedna z tych nieprzyjemnych książek, w których nie cierpi się wszystkich postaci.

25. Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze (Honeyman Gail)
O tym, że dzieci powinny być chciane.
Eleanor Oliphant prowadzi nudziarskie, bardzo uporządkowane, schematyczne i w dużej mierze samotne życie, a wśród swojego otoczenia uchodzi za dziwaczkę, głównie dlatego że niezbyt przejmuje się normami społecznymi dotyczącymi wyglądu, nie bardzo ma ochotę uczestniczyć w biurowych pogaduchach o niczym i brakuje jej kompetencji społecznych, przez co wiele jej interakcji z innymi wypada bardzo niezręcznie (często nie tyle treść wypowiedzi Eleanor jest niewłaściwa, co sposób ubrania ich w słowa czy kontekst, w którym się pojawiają).
Książka jest może nieszczególnie przełomową, ale całkiem przyjemną obyczajówką opowiadającą o uprzedzeniach i o tym, żeby nie sądzić innych po pozorach. Sporym rozczarowaniem było jednak dla mnie to, że w pewnym momencie zmienia się to w kolejną z miliarda podobnych historii o toksycznej matce i Tajemniczej Mrocznej Traumie z Dzieciństwa, których autorzy wydają się prześcigać w tym, kto wymyśli najbardziej tragiczną tragedię, a cała książka staje się właściwie reklamą psychoterapii. Może jestem zgorzkniałą bułą, ale to już na mnie nie robi wrażenia.
Jest tu też parę pomniejszych elementów, która mi się nie podobały. Eleanor jest osobą trwale zeszpeconą - ma widoczne blizny na twarzy, a przy tym nie nosi makijażu i nie przywiązuje wagi do ubioru. Jej koledzy z pracy robią w jej obecności otwarcie wredne przytyki do jej wyglądu, w stylu który kojarzy się bardziej z gimnazjalistami niż z dorosłymi ludźmi. Poza tym akceptację otoczenia bohaterka zaczyna zdobywać w momencie, gdy zaczyna się swoim wizerunkiem bardziej wpasowywać w społeczne oczekiwania, co moim zdaniem trochę przekreśla wymowę książki, która miała m.in. pokazywać niesłuszność powierzchownych ocen. W finale autorka zdecydowała się na Szokujący Zwrot Akcji Zmieniający Życia i Światopoglądy, który zmienia kompletnie nic, jest mocno nieprzekonujący, a przy tym historia kompletnie go do niczego nie potrzebowała. Na plus mogę za to policzyć wątek przyjaźni damsko-męskiej pozbawiony podtekstu erotycznego, to miła odmiana.
Niemniej dla mnie książka jako całość okazała się dużym zawodem.

24. Gdzie śpiewają raki (Owens Delia) - czytane na DKK
O życiu w zgodzie z naturą.
Na bagnach zostaje odnalezione ciało zamordowanego miejscowego podrywacza. Trop prowadzi do młodej kobiety mieszkującej samotnie w rozpadającej się chatynce na mokradłach i uchodzącej w oczach społeczności za dzikuskę.
Jest to połączenie czegoś w rodzaju kryminału z dość rozbudowanym wątkiem sądowym (choć mam wrażenie, że to wątek doklejony głównie po to, żeby się cokolwiek działo w książce) oraz łzawej opowieści o chłostanej przez życie i odrzuconej przez lokalną społeczność samotnej dziewczynie żyjącej w trudnych warunkach przyrody, która musi otworzyć się na miłość. To chyba jakiś bardzo popularny motyw ostatnio, czytałam w zeszłym roku kilka podobnych książek, a ta nie wyróżnia się spośród nich niczym szczególnym.
Tym, co najwyraźniej wybija w wymowie książki jest swego rodzaju niechęć do mężczyzn. Bohaterka ciągle doznaje jakichś rozczarowań w kontaktach z płcią przeciwną. Jej ojciec był przemocowcem, starszy brat ją zostawił na pastwę losu (swoją drogą książka zdecydowanie za gładko prześlizguje się nad kwestią zupełnie bezrefleksyjnego porzucenia przez wszystkich, łącznie z matką, kilkuletniego dziecka na cholernych bagnach, bo o ile rozumiem i całkowicie popieram chęć odejścia od takiego męża, tak kompletnie nie kupuję serwowanego przez książkę usprawiedliwienia na pozostawienie z nim dziecka), pierwszy ukochany nie dotrzymał słowa, a drugiemu chodziło wyłącznie o gmeranie jej w majtkach. Choć trzeba tu zaznaczyć, że relacje Kyi z mężczyznami są przedstawione na tyle płytko, że bardzo trudno uwierzyć, że grało tam rolę jakiekolwiek głębsze uczucie. W każdym razie, wskutek wielu negatywnych doświadczeń, bohaterka w pewnym momencie uznaje, że mężczyźni jako ogół są niegodni zaufania i kierują się w życiu wyłącznie własną chucią, a w tym przekonaniu utwierdzają ją obserwacje zwyczajów godowych różnych gatunków zwierząt. Żyje ona w odosobnieniu, w trudnych warunkach, bez podstawowych wygód, a do pewnego momentu także bez pieniędzy, wykształca w sobie pewnego rodzaju fobię społeczną, unikając za wszelką cenę jakichkolwiek kontaktów z ludźmi, całą uwagę kierując na obserwacje otaczającej jej przyrody.
Typowy pociągowy przeciętniaczek - zdecydowanie bez rewelacji, ale nie jest to też jakoś wyjątkowo okropne, choć zakończenie pomyślane na niesamowicie szokujący zwrot akcji jednocześnie jest strasznie naciagane.

23. Doll story (Urbaniak Michał Paweł)
Recenzja: Czy warto ryzykować?

22. Dobra pani (Orzeszkowa Eliza)
O tym, że jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś.
Nowelka opowiada o egoistycznej kobiecie, która wybierała sobie coraz to nowych ulubieńców - mężczyzn, dzieci, zwięrzęta, przez jakiś czas hołubiła, a potem porzucała, gdy stali się nudni, kompletnie nie przejmując się ich uczuciami. Tekst pokazuje również, że życie w biedzie może być łatwiejsze do zaakceptowania niż degradacja po tym, gdy się zaznało wcześniej odrobiny luksusu.
Trochę tendencyjne, ale wciąż mogące robić wrażenie.

21. Najbliższa rodzina (Abdullah Kia)
O niewybaczalnych błędach.
Leila, nieskazitelna kobieta sukcesu, zostawia swojego siostrzeńca w upalny dzień w samochodzie, w wyniku czego dziecko umiera wskutek przegrzania. Sąd rozstrzygnie czy była to tylko tragiczna pomyłka, czy też celowe działanie.
Jest to całkiem ciekawe połączenie kryminału z powieścią obyczajowo-psychologiczną. Z jednej strony jest to więc emocjonująca, nieoczywista historia z zaskakującym zakończeniem, która z dużym prawdopodobieństwem spodoba się miłośnikom ciekawych intryg. Z drugiej, książka podejmuje szereg ważnych tematów społecznych. Wśród nich na pierwszy plan wybijają się wątki rywalizacji pomiędzy siostrami, stygmatyzacji kobiet bezpłodnych (czy też szerzej: bezdzietnych) oraz kryzysu małżeńskiego związanego ze śmiercią dziecka. Całości dopełnia rozbudowany wątek rozprawy sądowej - udany, choć bardziej przywodzący na myśl powieści Jodi Picoult niż Johna Grishama.
Całkiem niezła pozycja, udowadniająca, że wśród literatury rozrywkowej można znaleźć też coś wartościowego i dającego do myślenia.

20. Przez dziurkę od klucza (Siesicka Krystyna)
O tym jak być perfekcyjną panią domu.
Ta książka może się dla wielu okazać sporym rozczarowaniem, bo zupełnie nie jest tym, czego by człowiek oczekiwał od Siesickiej, znanej ze swoich trochę już dzisiaj przestarzałych, ale wciąż mogących się podobać powieści dla młodzieży, w których ważną rolę odgrywał zawsze wątek romantyczny. Tutaj mamy coś z zupełnie innej beczki. Przede wszystkim - to nie jest powieść, ale swego rodzaju poradnik prowadzenia domu oraz dobrych manier, w którym szczątkowa fabuła służy wyłącznie temu, aby przy okazji przemycać kolejne przepisy lub wskazówki na temat rozmaitych prac domowych. Przy czym, ponieważ to książka z lat sześćdziesiątych, wiele z tych rad jest już mocno nieaktualnych (kto jeszcze w dzisiejszych czasach np. krochmali koszule, pastuje podłogi albo przyrządza pastę z mortadeli?) oraz hołdujących wybitnie konserwatywnej wizji podziału obowiązków domowych, która może nie znaleźć zrozumienia u dzisiejszych dziewczynek. Wydaje mi się, że dziś może to funkcjonować już wyłącznie jako ciekawostka.

19. Dziennik (Frank Anne)
O tym, że dorastanie jest trudne, a już zwłaszcza wtedy, gdy jesteś ukrywającym się Żydem w czasie II wojny światowej.
To jest taki typ książki, którego trochę nie wypada krytykować. W końcu to zapiski dziewczyny, która ukrywała się przez dwa lata na jakimś strychu i nie doczekała końca wojny. Jeśli jednak odłożymy na bok dramatyczne okoliczności powstawania tego dzieła, to otrzymamy po prostu dziennik trzynastolatki, czyli rzecz, która sama w sobie jest umiarkowanie ciekawa do czytania. Jest to zatem książka, której geneza jest dużo bardziej poruszająca niż treść. Nie da się odmówić Anne Frank talentu literackiego (choć wrażenie psuje nieco tłumaczka, która zdaje się nie do końca dobrze panować nad językiem polskim i buduje tak kulawe zdania, że nieraz trudno je do końca zrozumieć), da się w dzienniku znaleźć fragmenty naprawdę wzruszające, tu i ówdzie przebija zjadliwie ironiczne poczucie humoru, jednak całość robi trochę przyciężkie wrażenie i momentami bywa nieco nużąca. Mamy tu więc obraz dorastania dziewczynki, często nieco egzaltowany i naznaczony typowymi dla tego okresu humorami, sporo miejsca zajmuje konflikt pokoleniowy z matką oraz naturalne tarcia występujące między ludźmi zmuszonymi do współdzielenia niedużej przestrzeni, przetykany opisem codziennych czynności oraz od czasu do czasu także doniesieniami na temat postępów działań wojennych i związanych z tym nadziei na rychłe zakończenie wojny i powrót do normalnego życia.

18. Pułapka na myszy [1998] (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))
O trudach prowadzenia pensjonatu w środku zimy i o innych sprawach.
Moim zdaniem opowiadanie to forma, która w przypadku kryminału wybitnie się nie sprawdza. Jeśli na dziesięciu stronach trzeba zmieścić zbrodnię, śledztwo i odkrycie prawdy, to całość siłą rzeczy musi być pospieszna, powierzchowna, uproszczona, a miejscami wręcz wprost naciągana, albo musimy zredukować sprawę do czegoś bardzo błahego (tutaj np. jedno z opowiadań opowiada o poszukiwaniu ukrytego skarbu). Jedyny tekst, który moim zdaniem wypada tu dobrze, ma poruszającą treść i ciekawie zarysowanych bohaterów to opowiadanie tytułowe. Być może częściowo dlatego że jest zdecydowanie najdłuższe, a mimo to uważam, że zyskałoby dużo przy rozbudowaniu do formy powieściowej - w całym zbiorze zresztą można znaleźć sporo pomysłów, które Christie później wykorzystywała w powieściach. Pozostałe są zupełną stratą czasu i nie będę ich pamiętać w przybliżeniu pojutrze.
To kolejny dowód na to, że opowiadania to kompletnie nie moja bajka.

17. Za żywopłotem (Biernacka-Drabik Maria)
O niedźwiedzich przysługach.
Miłosz wychodzi z więzienia, w którym spędził 15 lat, niewinnie skazany za zabójstwo przyjaciela, i chce odkryć kto i dlaczego wrobił go w to morderstwo.
Bardzo dobrą stroną książki jest warstwa obyczajowa i bohaterowie - niemal każdą postać autorce udało się nakreślić bardzo wyraziście. Intryga zaś jest bardzo zagmatwana, ale też przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Trudno się tutaj do czegokolwiek przyczepić. Ale z tym zakończeniem mam straszny zgryz. Dawno mi się nie zdarzyło, żeby książka tak się zniszczyła w moich oczach na ostatnich trzydziestu stronach. Pod paplą straszliwe spoilery.
Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Prawdopodobnie jestem srogo przewrażliwiona, ale nie potrafię lubić tej książki i myśleć o niej bez poczucia lekkiego niesmaku. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że obiektywnie jest to dobra książka i pewnie wielu osobom się spodoba.

16. Z celi śmierci (Prejean Helen)
O tym, że trzeba zabić ludzi, którzy zabijają ludzi, bo zabijanie ludzi jest złe.
Autorką książki jest zakonnica, która działa na rzecz zniesienia kary śmierci w USA i zajmuje się doradztwem duchowym skazańców oraz pomocą rodzinom ofiar, dowodząc tym samym, że można jednocześnie być obrzydzonym popełnioną zbrodnią i postawą skazanego, głęboko współczuć rodzinie ofiary i wciąż być przeciwnym karze śmierci. Przy czym książka nie zajmuje się wyłącznie kwestią kary śmierci, ale przewlekle chorą patologią jaką jest amerykański system prawny w szerszym rozumieniu.
Helen Prejean wskazuje, że kara śmierci nie ma wielkiego sensu właściwie z żadnego punktu widzenia. Udowodniono, że nie działa ona na przestępców odstraszająco, a dożywotnie więzienie bez prawa do warunkowego zwolnienia chroni społeczeństwo jednakowo skutecznie. Jest nieekonomiczna, bo wykonanie jednej egzekucji generuje wielokrotnie większe koszty niż utrzymanie przez okres 40 lat jednego więźnia skazanego na dożywocie, co może oburzać tym bardziej, że jednocześnie regularnie tnie się wydatki na edukację, służbę zdrowia, pomoc socjalną oraz przede wszystkim pomoc ofiarom przestępstw i działania prewencyjne. Dodatkowo autorka stawia hipotezę, że kara śmierci może dodatkowo pogłębiać cierpienia rodzin ofiar i utrudniać im pogodzenie się ze stratą z tego względu, że procesy te zwykle ciągną się bardzo długo, a podczas rozpatrywania kolejnych apelacji i odwołań zmusza się bliskich do przeżywania zbrodni wciąż na nowo. Dużo nacisku autorka kładzie na to, że kara śmierci jest w ogromnej mierze narzędziem do zbijania kapitału politycznego i najbardziej jaskrawym dowodem na to, jak bardzo skorumpowany, przesiąknięty rasizmem i dyskryminujący dla uboższych obywateli jest tamtejszy system karny. Dowodzi, podpierając się oficjalnymi statystykami i badaniami, że kara główna nie jest wbrew pozorom karą dla przestępców najokrutniejszych, ale dla tych najbiedniejszych i najbardziej bezbronnych wobec systemu (nieletnich, upośledzonych itp.), których nie było stać na łapówki i adwokata z prawdziwego zdarzenia - bogaci biali obywatele właściwie nie muszą obawiać się kary śmierci, bez względu na podłość czynów, których się dopuścili, a już zwłaszcza, jeśli ich ofiarami były osoby czarnoskóre.
Nie wydaje mi się, żeby ta książka mogła kogokolwiek przekonać do zmiany poglądów, ale moim zdaniem warto ją przeczytać choćby dlatego, że pokazuje ona zagadnienie od innej strony, takiej, którą rzadko podnosi się w dyskusjach na ten temat.

15. Saturnin (Małecki Jakub [pisarz]) - czytane na DKK
O tym, że tajemnice, niedopowiedzenia i milczenie nie są zbyt solidnym fundamentem do budowania rodziny.
Saturnin wraca do rodzinnej wsi, aby odnaleźć zaginionego dziadka, a przy okazji odkryć też parę rodzinnych tajemnic.
Książka składa się właściwie z trzech głównych wątków. W pierwszym główną rolę gra Saturnin, trzydziestolatek o zaburzonej samoocenie, który od lat bezskutecznie zabiegaja o ojcowskie uczucia, zajada słodyczami zawód po karierze sportowej zaprzepaszczonej poważną kontuzją i potajemnie wzdycha do osiedlowej aptekarki (ten wątek budzi pewne dalekie skojarzenia z "Horyzontem"). Drugi to historia jego matki oraz jej krótkiego i wyjątkowo nieudanego małżeństwa z człowiekiem, który prawdopodobnie cierpi na chorobę dwubiegunową (to z kolei wątek niemal żywcem wyciągnięty z "Rdzy"). W trzecim główne skrzypce gra dziadek Tadeusz, który nie potrafi sobie poradzić ze swoją przeszłością i czynami z czasów wojny, więc niemal podświadomie wszystkich od siebie odsuwa (to z kolei brzmi bardzo jak historia z "Dżozefa", a ponadto jej alternatywna wersja została opowiedziana w pierwszym opowiadaniu ze "Śladów").
Praktycznie nie ma tu motywu, którego Małecki nie wykorzystałby już w którejś z poprzednich książek. Kompletnie mi to nie przeszkadza, bo uważam, że wbrew pozorom nie jest to wtórność - mimo wszystko za każdym razem udaje mu się opowiedzieć inną historię. Problemem jest to, że choć każdy z tych trzech wątków z osobna w miarę działa (przy czym nie wszystkie są równie udane), to jednocześnie każdy wydawał mi się kikutem doklejonym na siłę i kompletnie nie pasującym do reszty. Wszystko razem nie tworzy harmonijnej całości, jakby ktoś posklejał ze sobą kawałki trzech różnych książek.

14. Autoboyography (Lauren Christina)
O tym, że trudno jest zejść z utartej ścieżki.
W ramach pracy semestralnej Tanner musi napisać powieść. Problem w tym, że tematem pisanej przez niego książki jest historia jego miłości do mormońskiego kolegi, a o tym w małej, religijnej społeczności nie można głośno mówić.
Chciałabym zgłosić reklamację. Jak biorę z półki queerową młodzieżówkę to chcę się relaksować tudzież tarzać w pluszu i brokacie, a nie zżerać paznokcie jakbym czytała co najmniej thriller o psychopatycznym mordercy.
A teraz może trochę poważniej.
Książka w największej mierze koncentruje się na dylemacie, przed jakim stają wierzące osoby należące do mniejszości seksualnych, które jeśli chcą wciąż praktykować swoją szczerą wiarę, muszą się wyrzec miłości, co dla większości osób tożsame jest z dobrowolnym skazaniem się na samotne i nieszczęśliwe życie. Na tym przykładzie wyraźnie widać, że praktykowane w wielu religiach rozdzielanie skłonności od czynów homoseksualnych jest w istocie rzeczy opresją i okrucieństwem przebranym w szatki tolerancji i otwartości. Warto też przy tym zaznaczyć, że książka nie potępia w całości religii jako takiej, w wielu miejscach wskazując, że po drugiej stronie również zdarzają się uprzedzenia i szkodliwe stereotypy.

13. Wybór Zofii (Styron William)
O tym, że czasem lepiej jest zginąć niż przeżyć.
Aspirujący młody pisarz Stingo zamieszkuje w pensjonacie, gdzie poznaje dosyć ekscentryczną parę, tkwiącą w toksycznym związku uczuciowym - Natana, bogatego amerykańskiego Żyda, oraz Zofię, byłą więźniarkę obozu w Oświęcimiu.
Można by chyba tę książkę uznać za prekursora modnych obecnie melodramatów z II wojną światową w tle.
To, co mnie w tej książce najbardziej zaskoczyło to fakt, iż jest ona tak absurdalnie przeseksualizowana, że aż dziw, że nie napisał jej John Irving. Stingo, jako narrator i jeden z głównych bohaterów ma dwie ambicje życiowe - zostać najwybitniejszym pisarzem jakiego nosiła Matka Ziemia oraz stracić wreszcie dziewictwo, bo w wieku lat 22 to już naprawdę nie wypada, i w związku z tym biedactwo prawdopodobnie cierpi na permanentny wzwód, który mu trochę zakłóca procesy myślowe. Wszystkie sceny erotyczne opisywane są w sposób bardzo wulgarny, pełen anatomicznych i fizjologicznych szczegółów, co dosyć nieprzyjemnie kontrastuje z ponurą treścią reszty książki.
Akcja toczy się tutaj w dwóch płaszczyznach - w Nowym Jorku w 1947 roku oraz retrospektywnie, przedstawiając wojenne losy Zofii. O dziwo, najwięcej miejsca zajmuje ten wątek amerykański i trzeba przyznać, że jest on bardzo męczący, głównie dlatego, że jest niemiłosiernie rozwleczony, a rytm opowieści wyznaczany przez kolejne napady szału Natana przeplatane okresami sielanki, oraz rozpaczliwe dążenia Stinga, aby wreszcie zaliczyć, dosyć szybko zaczyna nużyć swoją powtarzalnością. Natomiast, jeśli chodzi o wątek wojenny, to trudno się oprzeć wrażeniu, że książka ta miała być w pewnym stopniu elementarzem Holocaustu dla czytelnika amerykańskiego - stąd duże partie tekstu pisane stylem wyraźnie podręcznikowym poświęcone są choćby opisom działania obozów koncentracyjnych i tym podobnych kwestii, dość oczywistych dla przeciętnego Polaka. Nieco problematyczne jest jednak to, że choć nie jest to może książka wprost kłamliwa, to jednak daje w niektórych punktach dość zafałszowane wrażenie o tamtych czasach. Autor położył ogromny nacisk na polski antysemityzm i wciąż ten aspekt podkreślał, niemal wprost nazywając Polaków wspólnikami Hitlera, jednocześnie przedstawiając polską pomoc Żydom jako absolutny ewenement, zjawisko zupełnie marginalne i właściwie wyjątek od reguły oraz marginalizując cierpienia wojenne ofiar pochodzenia nieżydowskiego.
Nie da się też nie zauważyć, że wyjaśnienie istoty tytułowego wyboru zostało przez autora pomyślane jako główny punkt programu. Jeśli się więc wie na czym miał on polegać (ja akurat wiedziałam), to wojenna część książki traci niemal cały swój emocjonalny impet.
Do drobniejszych mankamentów należą wpadki translatorskie. Tłumacz nie sprawdził, że Księga Leviticusa to po polsku Księga Kapłańska i w pewnym miejscu (prawdopodobnie) pomylił gumowy balon z gumą balonową.

12. Dwa włosy blond (Kłodzińska Anna (pseud. Załęski Stanisław lub Mierzański Stanisław))
O tym, że nieuczciwość nie popłaca.
Śmiercią gwałtowną ginie inspektor nadzoru finansowego, a głównym podejrzanym w sprawie staje się pracownik kontrolowanej przez niego firmy, cierpiący na zaburzenia psychiczne.
To jest taka średnia półka kryminałów milicyjnych - czytało się już w tym gatunku lepsze, ale też i znacznie durniejsze rzeczy od tego. Intryga jest całkiem niezła, nawet mimo tego że jest trochę nadmiernie zawikłana (a nie pomaga fakt, że jest tu zbyt dużo bohaterów, którzy się podobnie nazywają), a główny ślad w sprawie, czyli czyli tytułowe dwa włosy blond, które dzielny kapitan Szczęsny (uparcie nazywany przez narratora Białym Kapitanem, co mnie niemożebnie irytowało, zwłaszcza że w innych książkach nie miał tego kretyńsko pretensjonalnego przydomka) znalazł w strupie leżącym na chodniku przed domem, wydaje mi się mocno naciągany. No bo litości, ile razy udało się wam znaleźć cudzego strupa na chodniku, takie rzeczy nie zdarzają się ludziom. Głównym tematem książki są afery gospodarcze w państwowych przedsiębiorstwach i jest tu trochę propagandowych tekstów o karygodnym procederze rozkradania mienia publicznego, które brzmią jak żywcem wyjęte z przemów prokuratorskich w aferze mięsnej.
Książka idealna do czytania w pociągu i natychmiastowego zapomnienia.

11. Najpiękniejsze wiersze o kotach (Klimek Franciszek Jan)
O tym, że kot jest arcydziełem stworzenia.
Zbiór uroczych wierszy, których głównym bohaterem jest kot, opatrzony pięknymi ilustracjami. Pozycja idealna dla miłośników tych wspaniałych czworonogów.

10. Penelopiada (Atwood Margaret)
O tym, że od czasów starożytnych świat się trochę zmienił.
Książka opowiada historię wojny trojańskiej i późniejszej tułaczki Odyseusza z perspektywy jego żony, Penelopy, ale jako iż jest to pozycja króciutka, jest to przedstawienie bardzo pobieżne i powierzchowne. Wygląda na to, że głównym celem powstania tegoż dzieła było wyrażenie oburzenia w związku z zabójstwem dwunastu młodych niewolnic Penelopy i książka miejscami zamienia się w moralitet feministyczny. Po pierwsze, jest to trochę bzdurne, tak jak każda próba przykrawania współczesnych standardów do realiów minionych epok. Po drugie, trąci to strasznym banałem, tak jak każda próba wygłaszania kazań z pozycji moralnej wyższości, zwłaszcza, gdy dotyczy rzeczy tak bardzo oczywistych. Umówmy się - nie trzeba czytać tej książki, żeby wiedzieć, że gwałty i morderstwa są złe, a minione czasy nie były szczególnie przyjazne dla kobiet. Nie trzeba czytać tej książki, żeby się dowiedzieć jak przebiegała wojna trojańska, bo jest mnóstwo lepszych, ciekawszych i bardziej wnikliwych źródeł. Tak że chyba po prostu nie ma po co czytać tej książki.

9. Kwiaty dla Algernona (Keyes Daniel)
O tym, czym jest prawidziwa głupota.
Upośledzony umysłowo mężczyzna decyduje się poddać eksperymentalnej operacji, która ma za zadanie zwiększyć jego iloraz inteligencji. Efekty przechodzą wszelkie oczekiwania.
Mam wrażenie, że to książka stworzona do tego, aby czytać ją wielokrotnie i za każdym razem wyciągać co innego, taka, którą można odczytywać na naprawdę wielu płaszczyznach.
Przede wszystkim wydaje mi się to głos przeciwko przedmiotowemu traktowaniu osób z niepełnosprawnością umysłową. Charlie dość szybko odkrywa, że to, co wcześniej brał za objawy życzliwości, w rzeczywistości często było zwykłymi drwinami. Staje się więc podejrzliwy wobec ludzi i drażliwy na swoim punkcie, a wzrost inteligencji sprawia też, że zaczyna innych traktować z góry, co nie przysparza mu sympatii. Stąd rodzi się pytanie czy szczęśliwszy był wtedy, gdy nie zdawał sobie sprawy z tego, że inni robią sobie z niego żarty, czy później - gdy to zrozumiał, ale jednocześnie przestał się czuć lubianym przez otoczenie. Oprócz tego książka podejmuje również problem opieki systemowej nad takimi ludźmi, w przypadku, gdy rodzina nie chce lub nie może się nimi zajmować, wpływu traum z dzieciństwa na późniejsze życie czy nawet etyki badań medycznych i eksperymentów na zwierzętach. A przy tym wciąż jest to też po prostu świetna, wciągająca powieść.

8. Dwie królowe (Gregory Philippa)
O skutkach dodawania filtrów na profilowym.
Historia dwóch małżeństw Henryka VIII - z Anną Kliwijską oraz z Katarzyną Howard, opowiadana z trzech punktów widzenia - obu królowych oraz Jane Boleyn, żony Jerzego Boleyna, która swoimi zeznaniami doprowadziła do skazania na śmierć męża i jego siostry, a potem służyła jako dama dworu kolejnych królowych.
Muszę przyznać, że ta książka podobała mi się znacznie bardziej od "Kochanic króla". Akcja nie wlecze się już tak niemiłosiernie, same bohaterki, jako osoby pod względem charakteru kompletnie niezdolne do intrygowania, były dla mnie znacznie sympatyczniejsze, a literacka kreacja Jane Boleyn to niemal majstersztyk. Autorce udała się dosyć trudna sztuka - mimo że zna się zakończenie tej historii, książka potrafi wciągnąć i trzymać w napięciu. Dosyć dobrze pokazano tu jak nieprzyjaznym miejscem był angielski dwór i jak wygląda życie pod rządami niezrównoważonego psychicznie tyrana (choć momentami jest trochę za bardzo wprost moralizatorsko i czasem przebija się ewidentnie zbyt współczesny sposób myślenia).
Drażnić może jedynie niekonsekwencja w tłumaczeniu imion, widoczna szczególnie w przypadku postaci Jane Seymour, która czasem występuje w formie przełożonej jako Joanna, a czasem w oryginalnej.

7. Brakujący element (Coben Harlan)
O tym, że czasem lepiej nie wiedzieć.
Kontynuacja "Chłopca z lasu". Wilde próbuje dowiedzieć się czegoś bliższego o swoim pochodzeniu. Okazuje się, że jest spokrewniony z gwiazdorem reality show, który jakiś czas temu zniknął w tajemniczych okolicznościach, przygnieciony falą okrutnego hejtu. W tym samym czasie zaczyna działać seryjny morderca, eliminujący ludzi, którzy pozwolili sobie w internetowych komentarzach na zbyt wiele.
Moim zdaniem to nieco bardziej udana książka od poprzedniczki, a już na pewno lepiej sprawdzająca się w roli thrillera. Wciąga i trzyma w napięciu, rozwiązanie jest całkiem zaskakujące, a bohaterowie budzą sympatię i chce się im kibicować. To także gorzkie spojrzenie na kulturę celebrycką oraz głos przeciwko nadużyciom i brutalności policji. Jest tu zatem wszystko, czego można oczekiwać od literatury tego typu. To się właściwie samo czyta, człowiek siedzi aż skończy.
Jedyne, co może rozczarowywać to nie całkiem satysfakcjonujące rozwiązanie sprawy Wilde'a. Wydaje się trochę naciągane i nie wszystkie elementy są wystarczająco dobrze wyjaśnione. Wydaje mi się, że Coben odrobinę tutaj przekombinował.

6. Zagadka Błękitnego Ekspresu (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))
O skutkach dawania zbyt drogich prezentów.
W tytułowym Błękitnym Ekspresie zostaje zamordowana i obrabowana z cennych rubinów córka amerykańskiego milionera. W tym samym czasie tym samym pociągiem podróżuje dama do towarzystwa, która niedawno otrzymała pokaźny i nieoczekiwany spadek, a teraz będzie pomagać Poirotowi w rozwiązaniu zagadki.
Powiem szczerze, że nie oczekiwałam od tej książki niczego dobrego. Początek źle się zapowiadał, byli tam jacyś Rosjanie rozmawiający tonem konspiracyjnym w atmosferze ogólnej tajemnicy i wszystko wyglądało jak wstęp do kolejnej szpiegowskiej powieści Christie, oczywiście niezmiennie fatalnej. Na szczęście książka nie poszła tym torem.
Nie jest to oczywiście rzecz wybitna. Bardzo dużo miejsca, zwłaszcza na początku poświęcono na tło obyczajowe i przedstawienie bohaterów. Właściwie mniej więcej do połowy to bardziej książka obyczajowa niż kryminał, co akurat mnie osobiście w ogóle nie przeszkadzało. Sporo postaci i wątków występuje tylko po to, żeby zaciemnić obraz, sama w sobie nie ma żadnego znaczenia i czasem porzucana jest całkiem bez konkluzji. Katarzyna Grey jako pomocnica Poirota zostaje zamieszana w sprawę bardzo na siłę. No i przede wszystkim, sam morderca jest bardzo łatwy do zidentyfikowania, głównie dlatego że nie ma innej alternatywy. Niemniej mimo tych wszystkich mankamentów czytało się to bardzo przyjemnie, a bohaterowie byli łatwi do polubienia. Jak na to, że Christie ponoć pisała tę książkę na siłę i bez natchnienia, efekt końcowy uważam za całkiem zadowalający.

5. Sześć odcieni bieli. I inne historie (Krall Hanna)
O szarym życiu szarych ludzi.
Poza dwoma tekstami - o zbrodni połanieckiej i o Annie Walentynowicz, wszystkie pozostałe przedstawiają historie bardzo codzienne, lokalne, zapomniane i w dużej mierze anonimowe (bardzo rzadko padają jakiekolwiek nazwiska). Spora część tych spraw wydaje się na tyle błaha, że dziś pewnie mało kto uznałby, że warto o nich pisać reportaż. Chłopak wyjechał do pracy za granicę, a w tym czasie zdradziła go narzeczona, kobieta zdefraudowała dużą sumę pieniędzy na polecenie mężczyzny, który uwiódł ją wyłącznie w tym celu, kobieta, która jest nałogową wyłudzaczką, wiejska nauczycielka dorabiająca pisaniem prac magisterskich na każdy temat itp. Najczęściej bohaterami są osoby dosyć nisko sytuowane, mało wykształcone, pracownicy fabryk, przodownicy pracy na kopalni, urzędnicy i działacze niższego szczebla, a głównym tematem trud, z jakim wiążą koniec z końcem, często bez dużych szans na poprawę losu. Sporo tekstów koncentruje się też wokół polityki i działalności Solidarności. Przy czym mam wrażenie, że autorce nie zależy jakoś bardzo na przedstawianiu faktów (stąd czasem nie jest łatwo zorientować się w tym, co się dokładnie wydarzyło), a raczej na literackim przedstawieniu tej beznadziei życia przeciętnego człowieka.

4. Chłopiec z lasu (Coben Harlan)
O tym, czy cel uświęca środki.
W lesie odnaleziono kilkuletniego chłopca, który od pewnego czasu żył tam w pojedynkę. Jego tożsamość i pochodzenie pozostają zagadką. Trzydzieści kilka lat później chłopiec ów jest prywatnym detektywem i pracuje nad sprawą zaginięcia nastolatki, która była ofiarą szkolnego dręczenia. Wkrótce okazuje się, że w sprawę może być zamieszany pewien kontrowersyjny polityk, kandydujący właśnie w wyborach prezydenckich.
Nie jest to książka wybitna, nawet w obrębie swojego gatunku, ale mimo to całkiem przyjemna. Coben umie pisać gładko i potoczyście, a jego bohaterowie są wyraziści i w większości przypadków budzący sympatię (co każe mi się zastanawiać, czy przy poprzedniej jego książce, którą czytałam, nie potraktowałam go bardzo niesprawiedliwie - ale cóż, taki już urok oceniania książek po długim czasie od lektury). Przy czym warto zaznaczyć, że całość bardziej przypomina powieść obyczajową z zagadką, niż kryminał czy thriller.

3. Jurata: Cały ten szpas (Tomiak Anna) - czytane na DKK
O tym, jak stworzyć wakacyjny kurort.
Książka opowiada historię Juraty - od momentu podjęcia decyzji o jej powstaniu w latach przedwojennych, do współczesności.
Mam trochę problem z tą książką - otóż, ja jej kompletnie nie rozumiem. Moim zdaniem nie ma w niej nic, co by usprawiedliwiało wydanie jej w takiej formie. Oczywiście, historia Juraty jest sama w sobie całkiem ciekawa, a pisanie książki o mieście to nie jest jakieś nowum, pewnie niemal o każdym coś tam kiedyś powstało, ale z reguły są to pozycje wydawane lokalnie w niedużym nakładzie i jest po temu dobry powód - są to po prostu rzeczy na tyle hermetyczne, że raczej nieinteresujące dla szerokiej grupy odbiorców.
Poza tym forma tej książki jest strasznie dziwna. Ani to reportaż, ani to biografia, ani to książka popularnonaukowa. Fragmenty typowo plotkarskie, osobiste wspomnienia znanych ludzi, opisy imprez i prywatnych spotkań sąsiadują tu z wyjątkowo suchą faktografią (np. jest tu cały rozdział o tym jak w Juracie wymieniano wodociąg i kanalizację, albo inny, w którym wyliczane są nieistniejące już restauracje z obowiązkowym podkreśleniem jak bardzo było tam drogo, i doprawdy nie wiem, kogo miałoby to zainteresować). Dużo jest standardowego marudzenia na współczesność, sporo jest dygresji, które z głównym tematem mają związek bardzo umowny bądź wręcz żaden, niektóre fragmenty powtarzają się kilkukrotnie zupełnie bez potrzeby.
Całość czyta się trochę jak pracę magisterską (a sposób formatowania tylko podbija to skojarzenie). Dużo tu cytowania tekstów źródłowych czy cudzych wypowiedzi, a bardzo mało jakiegokolwiek własnego stylu czy charakteru. Zabrakło mi tu chyba jakiegoś bardziej osobistego podejścia, mimo że było ono możliwe, bo autorka też jest osobą związaną z Juratą i czasem powołuje się na własne wspomnienia. Straszne z tego dziwadło.

2. Upamiętnienie (Washington Bryan)
O tym, że czasem coś się kończy.
Główni bohaterowie są razem od czterech lat, ale już od jakiegoś czasu nie dzieje się między nimi najlepiej, w związek wkradła się rutyna i coraz częściej zdarzają się im ciche dni. Kiedy jeden z nich wyjeżdża na jakiś czas, aby zająć się umierającym ojcem, mają okazję, aby zastanowić się nad tym, co robić dalej i przekonać jak mogłoby wyglądać ewentualne życie w pojedynkę.
Książka w największej mierze opowiada o schyłkowej fazie związku. Nie wydarza się tutaj nic dramatycznego, żadnych zdrad czy wielkich awantur, trudno mówić o czyjejś winie czy nawet jakiejś konkretnej przyczynie. Relacja zdaje się wygasać głównie dlatego że nikt nie zrobił niczego, aby temu zapobiec. Przy czym to, że związek nie okazał się tym jednym jedynym na całe życie (prawdopodobnie, bo książka nie daje tutaj do końca jednoznacznej odpowiedzi), nie oznacza że sam w sobie był błędem czy stratą czasu. To dość ciekawa perspektywa.
Natomiast cała książka to taki smętny snuj, nieco rozwleczony, momentami trochę męczący, przeładowany postaciami drugoplanowymi i dosyć wulgarny w warstwie językowej, moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie.

1. Mężczyzna imieniem Ove (Backman Fredrik)
O tym, że miło jest być komuś potrzebnym.
Ove ma prawie sześćdziesiąt lat i po śmierci ukochanej żony oraz utracie pracy nie widzi już sensu w dalszym życiu. Podejmuje więc szereg prób samobójczych udaremnianych przez sąsiadów, którzy czegoś od niego chcą i stopniowo uczy się, że ma jeszcze całkiem dużo do zaoferowania światu.
Ove na pierwszy rzut oka wydaje się być typowym upierdliwym dziadem osiedlowym, który czepia się pierdół. Im więcej jednak dowiadujemy się o jego wcześniejszym życiu, tym wyraźniej widzimy, że jego zachowanie nie wynika ze złej woli, ale z jego niezbyt wesołych doświadczeń. Ove jest bowiem człowiekiem o złotym sercu i nigdy nie jest złośliwy, jeśli nie zostanie do tego zmuszony. Jeśli się czytało już inne książki Backmana to dobrze wiadomo czego się spodziewać, bo stosuje on tu swoje wszystkie dobrze wypróbowane chwyty. Nie jest to więc pewnie książka jakoś szczególnie oryginalna, ale przy tym bardzo ciepła, chwytająca za serce i podnosząca na duchu. Czyli znów - jak wszystkie książki Backmana. Zawiera też bardzo rozczulający wątek ratowania bezdomnego kota.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1087
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 13.07.2023 19:00 napisał(a):
Odpowiedź na: 116. Biblioteka o północy... | jolekp
A propos 62 - sądząc po notatce, myślałam, że gorzej oceniłaś, ale widzę, że jednak czwórkę dałaś, czyli nie może być aż tak źle, ale też nie trzeba natychmiast pędzić i wypożyczać. Mam to w schowku bibliotecznym, a wrzuciłam po obejrzeniu ekranizacji, chcąc sprawdzić, czy powieść też jest taka urocza jak film (https://www.filmweb.pl/film/Nasze+noce-2017-782301). No, ale ta dwójka to nawet gdyby miała grać np. parę strachów na wróble stojących na polu, to też by zagrała koncertowo.
Użytkownik: jolekp 13.07.2023 20:25 napisał(a):
Odpowiedź na: A propos 62 - sądząc po n... | dot59Opiekun BiblioNETki
Nie wiem czy w filmie czasem czegoś nie pozmieniali fabularnie, bo widziałam właśnie same zachwycone komentarze, a zakończenie książki jest jednak raczej gorzkie i to głównie o nie mam żal (ale to jest w dużej mierze moja osobista preferencja niż jakiś obiektywny zarzut) - poza nim to całkiem urocza historia, choć może nie najwybitniejsza literacko. Dla zachęty dodam jeszcze, że wczoraj na dyskusji wszyscy wypowiadali się całkiem entuzjastycznie, a mamy w grupie naprawdę wybrednych członków, więc chyba faktycznie nie jest tak źle;).
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: